Historia jednej rodziny
Fiodor Pawłowicz Karamazow
Aleksy Fiodorowicz Karamazow był trzecim synem właściciela ziemskiego, Fiodora Pawłowicza Karamazowa, którego tragiczna i tajemnicza śmierć narobiła w swoim czasie wiele hałasu.
Ziemianin ów (jak go powszechnie nazywano, mimo że całe prawie życie spędził poza obrębem swych ziemskich posiadłości) był to szczególny, jakkolwiek dość często zdarzający się typ człowieka. Obok lichego charakteru i rozpustnych skłonności zdawał się być zupełnie pozbawiony zdrowego rozsądku, był, jak to mówią, „narwany”, z tych jednak narwanych, którzy umieją wybornie prowadzić własne interesy majątkowe, ale też tylko te. I tak na przykład, rozpocząwszy od bardzo małego, jako właściciel drobnego kawałka ziemi, prowadził życie hulaszcze, żywiąc się przy tym przeważnie po cudzych domach, a w chwili śmierci znaleziono przy nim przeszła sto tysięcy gotówki. Z tym wszystkim słynął on w okolicy jako zupełnie zwariowany półgłówek, trzeba tu jednak dodać, że większej części swych szaleństw dokonał niezmiernie rozumnie i chytrze, a narwanie jego miało pewne specjalne, czysto narodowe cechy. Fiodor Pawłowicz był dwa razy żonaty. Z pierwszego małżeństwa miał jednego syna, Dymitra, z drugiego dwóch: Iwana i Aleksego. Pierwsza jego żona pochodziła z zamożnej i bardzo znanej w okolicy szlacheckiej rodziny Miasowów, którzy posiadali znaczne dobra. Jakim sposobem dziewczyna posażna, piękna, a przy tym jak na owe czasy niepospolicie wykształcona mogła wyjść za mąż za takiego marnego półgłówka, jakim był Karamazow, tego nie silę się wyjaśnić. Sam jednak znałem pannę z przeszłego ?romantycznego? pokolenia, która żywiła przez lat kilka zagadkową miłość do pewnego jegomościa, za którego zresztą wyjść mogła w każdej chwili najspokojniej w świecie. Mimo to potrafiła sobie znaleźć tysiące urojonych przeszkód i przeciwności, które zniewoliły ją do rzucenia się ze szczytu stromej i wysokiej skały w głąb bystrej i głębokiej rzeki, gdzie też istotnie utonęła, jedynie tylko dlatego, aby się stać podobną do szekspirowskiej Ofelii. I to tak dalece, że gdyby w tym miejscu zamiast pięknej, malowniczej i wysokiej skały znajdował się zwykły, płaski, prozaiczny brzeg, samobójstwo to nie nastąpiłoby z pewnością. Fakt to jest autentyczny, a nie należy zapominać, że zaszło u nas niemało podobnych w ciągu trzech ostatnich pokoleń. Postępek Adelaidy Miasow należał do tejże kategorii zjawisk, a popełniła go niezawodnie pod wpływem owych nieuchwytnych, obcych wpływów i rozprzężenia myśli.
Czy chciała w ten sposób zaznaczyć kobiecą swą samodzielność, idąc wbrew panującym przesądom i despotycznym zachciankom rodziny? Czy usłużna wyobraźnia zrobiła w jej oczach Fiodora Pawłowicza śmiałym szydercą i dzielnym szermierzem tej nowej, prowadzącej do wszelkiego dobra epoki? Podczas gdy był to tylko lichy pajac, podszyty pieczeniarzem. Dość, że została jego żoną, a co było najciekawsze, musiał ją Fiodor Pawłowicz wykraść, czym ją najmocniej zadowolił.
Fiodor Karamazow, którego stanowisko towarzyskie było jeszcze wówczas bardzo skromne, gotów był na wszelkie kawały, byleby zrobić karierę. Spokrewnienie się z arystokratyczną rodziną, a przy tym zdobycie posagu, było, oczywiście, rzeczą bardzo dla niego nęcącą, co się tyczy jednak wzajemnej miłości, nie było jej prawdopodobnie z żadnej strony. Adelajda Iwanowna, mimo swej piękności, nie wzbudziła wcale głębszych namiętności w sercu swego męża, a był to jedyny wypadek w życiu tego człowieka, oddanego namiętnościom prawie wyłącznie miłosnym, goniącego ochoczo za każdą napotkaną spódniczką. Ta jedna tylko wśród wszystkich innych nie wywierała na niego żadnego wrażenia. Adelajda Iwanowna zdała sobie sprawę bardzo prędko po ślubie, że dla męża swego odczuwa tylko pogardę. Naturalnie skutki tego wzajemnego stosunku dały się uczuć z błyskawiczną szybkością. Rodzina pani Karamazow dała się bardzo prędko przebłagać i oddała cały należny jej posag, mimo to stosunki między małżonkami stały się bardzo burzliwe. Opowiadano, że w sporach tych młoda małżonka okazała daleko więcej godności i szlachetności niż mąż, który, jak się później okazało, wyłudził od niej od razu cały kapitał, wynoszący dwadzieścia pięć tysięcy rubli, a następnie usiłował przejąć w posiadanie, za pomocą podrobionego aktu kupna, należącą do niej wioskę i dom w mieście, stanowiący jej spadek po rodzicach. Byłoby mu się to zapewne udało, dzięki po prostu uczuciu wstrętu i pogardy, jakie budził w swojej żonie, która zgodziłaby się na wszystko, byle tylko się go pozbyć; na szczęście jednak wdała się w to jej rodzina i powściągnęła mężowską chciwość. Opowiadano także, że przychodziło nawet do zniewagi czynnej, że jednak biła tu przede wszystkim małżonka dama odważna, prędka, gorącego temperamentu, a przy tym obdarzona niepospolitą siłą fizyczną. W końcu Adelaida Iwanowna rzuciła dom i męża i uciekła z ubogim nauczycielem seminarium pochodzącym z niższych warstw społecznych, zostawiając synka Dymitra.
Natychmiast po jej wyjeździe Karamazow zaprowadził u siebie rodzaj haremu, zapijając się przy tym bez pamięci, w antraktach zaś jeździł po całej prawie okolicy, skarżąc się ze łzami w oczach na żonę każdemu, kto chciał tych skarg słuchać.
Przy tej sposobności opowiadał on o żonie swojej szczegóły, o jakich każdy inny mąż nie wspominałby nawet sam przed sobą bez uczucia wstydu. W ogóle sprawiało mu, zdaje się, dziwną przyjemność odgrywać przed każdym śmieszną rolę zdradzonego męża, popisywał się prawie swoją krzywdą, toteż żartownisie mówili mu: „Wyglądacie, Fiodorze Pawłowiczu, jakbyście dostąpili wyższej rangi, takie zadowolenie bije od was pomimo waszych strapień”. Niektórzy utrzymywali, że Karamazow udaje tylko nieświadomość, zdając sobie wybornie sprawę ze śmiesznej strony swego położenia, któż jednak wiedzieć może, czy nie było w tym i rzeczywistej naiwności. W końcu udało mu się natrafić na ślad zbiegłej małżonki. Biedaczka przebywała w Petersburgu wraz ze swym seminarzystą i zaczynała właśnie puszczać się na fale emancypacji. Fiodor Pawłowicz zakłopotał się tym cokolwiek i zaczął nawet wybierać się do Petersburga, nie wiedząc właściwie dlaczego? I po co? Może nawet rzeczywiście by tam pojechał, gdyby nie to, że powziąwszy takie postanowienie, uczuł się w obowiązku dodać sobie animuszu przed drogą na swój zwykły sposób, to jest oddając się bezprzykładnej pijatyce.
Tymczasem rodzina jego żony otrzymała wiadomość o jej śmierci. Umrzeć miała gdzieś na poddaszu z tyfusu. W chwili otrzymania tej wiadomości Fiodor Pawłowicz był zupełnie pijany. Opowiadano, że wybiegł wówczas na ulicę z wzniesionymi do góry rękami, krzycząc na cały głos z radością: „Jestem wolny”. Inni utrzymywali, że płakał jak małe dziecko, aż żal było patrzeć na niego, mimo wszystkich jego wad. Bardzo być może, że jedno i drugie było prawdą. Cieszył się, prawdopodobnie, swoim oswobodzeniem i opłakiwał jednocześnie tę, która oswobodziła go swą śmiercią. W znacznej ilości wypadków ludzie, nawet źli, znajdują więcej w sobie prostoduszności i dobroci, niżbyśmy mogli przypuszczać, a zauważyć to możemy i sami na sobie.
Pierwsze małżeństwo
Łatwo sobie wyobrazić, jakiego rodzaju ojcem i wychowawcą mógł być taki człowiek. W stosunku jego do syna stało się to, co się stać musiało, to znaczy zaniedbał go całkowicie. Nie była to bynajmniej jakaś uraza mężowska do dziecka Adelaidy Iwanownej, po prostu najzupełniej o nim zapomniał.
Podczas gdy Fiodor Pawłowicz zanudzał wszystkich dokoła łzami i skargami, zamieniając jednocześnie dom w gniazdo rozpusty, trzyletni Mitia znalazł opiekuna w osobie Grzegorza, wiernego sługi tegoż domu. Gdyby nie on, nikt by nawet nie pomyślał o zmienieniu chłopcu koszulki. W pierwszych bowiem czasach rodzina matki również zapomniała zupełnie o dzieciaku. Dziad jego, a ojciec Adelaidy, Iwanowicz, nie żył już wtedy, babka była ciężko chora, a ciotki powychodziły za mąż. Cały więc rok pędził mały Mitia w czeladnej izbie pod opieką Grzegorza. Gdyby nawet tatuś przypomniał był sobie o nim (a trudno przypuszczać, żeby nie wiedział o jego istnieniu), to i tak odesłałby go niezawodnie z powrotem do czeladnej, bo obecność dzieciaka zawadzałaby mu tylko w jego rozpustnych hulankach. Aż naraz przybył z Paryża stryjeczny brat zmarłej Adelaidy Iwanowej, Piotr Aleksandrowicz Miasow. Był to wówczas zupełnie jeszcze młody człowiek, osobliwy typ w rodzinie Miasowów, oświecony, gładki, w całym znaczeniu tego słowa „Europejczyk”, który z czasem miał się przedzierżgnąć w liberała w stylu epoki pomiędzy 1840 a 50. Mieszkał on później długie jeszcze lata za granicą, stykał się z wybitnymi przedstawicielami kierunków liberalnych, jak Bakunin, Proudhon i inni – lubił też na starość opowiadać o trzydniowej rewolucji lutowej z roku 1848, dając do zrozumienia, że brał w niej czynny udział, omal nawet nie walczył na barykadach.
Posiadał własny majątek ziemski, coś około tysiąca dusz. Posiadłość ta, leżąca tuż obok miasta, graniczyła też z gruntami miejscowego klasztoru, z którym Miasow prowadził odwieczny proces o prawo rybołówstwa czy też używania lasu. Proces ten rozpoczął on zaraz po objęciu spadku, uważając za swój obywatelski obowiązek człowieka oświeconego napsuć trochę krwi klerykałom.
Dowiedziawszy się o losie swojej kuzynki Adelaidy Iwanowny, którą znał i podziwiał w swoim czasie, postanowił zająć się pozostałym po niej sierotą. Wówczas, nie zważając na młode swoje lata i przezwyciężając wstręt, jaki w nim budził Fiodor Pawłowicz, zawarł z nim znajomość i oznajmił mu wprost, że pragnie zająć się wychowaniem małego Mitii. Opowiadał później, że skoro zapytał Karamazowa o Mitię, ten wyglądał przez dłuższy czas, jakby zupełnie nie rozumiał, o jakie to dziecko chodzi. Robił nawet wrażenie człowieka mocno zdziwionego myślą, że ma gdzieś w ogóle w domu jakiegoś synka. Choćby nawet było trochę przesady w tym opowiadaniu Miasowa, to w każdym razie było ono bardzo charakterystyczne dla Fiodora Pawłowicza, który bardzo chętnie przybierał przed ludźmi najrozmaitsze pozy i to zwykle niekorzystne dla siebie, a raczej uwłaczające. Jest to zresztą rys wspólny wielu ludziom o wiele rozumniejszym od naszego bohatera. Piotr Aleksandrowicz Miasow zabrał się energicznie do dziecka, i uzyskał to, że mianowano go współopiekunem Mitii, ze względu na spadek po jego matce. Prócz tego malec zamieszkał u nowo poznanego wujaszka. Nie trwało to jednak długo, gdyż Miasow, uporządkowawszy własne interesy, zapragnął znów wrócić do Paryża, wyjeżdżając zaś, powierzył małego Mitię opiece jednej ze swych stryjecznych ciotek, mieszkającej w Moskwie. Nadeszła tymczasem sławna rewolucja lutowa, która tak dalece pochłonęła uwagę Miasowa, że i on z kolei zapomniał o swoim wychowańcu, który po śmierci moskiewskiej swej opiekunki przechodził z rąk do rąk, i zmienił jeszcze trzy czy cztery razy miejsce pobytu.
Dymitr Fiodorowicz rósł w przekonaniu, że gdy z czasem dojdzie do pełnoletności, otrzyma spadek po matce i będzie majątkowo zabezpieczony. Lata dziecinne i młodość upłynęły mu bardzo nieporządnie. Nie skończył gimnazjum, bawił jakiś czas w szkole wojskowej, dosługiwał się stopni na Kaukazie, stracił je skutkiem pojedynków, odzyskał na nowo, hulał wiele, stracił stosunkowo dużo pieniędzy. Doszedłszy do pełnoletności, otrzymywał małe zasiłki od Fiodora Pawłowicza, przedtem zaś ratował się zaciąganiem długów. Dymitr Fiodorowicz odnowił znajomość ze swym ojcem dopiero po dojściu do pełnoletności. Fiodor Pawłowicz nie podobał mu się wcale, bawił też u niego krótko i odjechał, otrzymawszy niewielką kwotę pieniędzy i nieokreślone obietnic na przyszłość. Należy tu zaznaczyć, że młody Karamazow nie zdołał wydobyć od ojca żadnych dokładnych wiadomości ani o wartości swego spadku po matce, ani też o ilości dochodów z niego. Fiodor Pawłowicz zauważył od razu, że syn jego ma zbyt wygórowane pojęcie o swym majątku, a przy tym jest to chłopak lekkomyślny, gwałtowny, niecierpliwy, hulaka, którego łatwo będzie zaspokajać drobnymi datkami, udzielanymi mu co pewien czas. Tak też postępował z nim przez całe cztery lata, aż wreszcie Dymitr stracił cierpliwość i przyjechał znów do ojca, chcąc już ostatecznie załatwić swoje dziedzictwo. Wówczas Fiodor Pawłowicz oznajmił synowi, że wypłacił mu już wszystko, co mu się należało, i że, kto wie nawet, czy nie dał mu znacznie więcej, z czego wynika, że teraz właściwie on jest dłużnikiem ojca. W dodatku przedstawił mu rozmaite dokumenty, które dowodziły, że skutkiem rozmaitych finansowych spekulacji, w których sam chciał brać udział, nie ma już prawa upominać się o nic!
Wiadomość ta wprowadziła młodzieńca w osłupienie. Podejrzewał ojca o kłamstwo i oszustwo i wpadł nareszcie w stan nerwowego rozdrażnienia graniczącego z szałem. Takie to okoliczności doprowadziły w końcu do katastrofy, której przebieg stanowi treść, a raczej zewnętrzną stronę niniejszego opowiadania. Zanim jednak przejdziemy do tego przedmiotu, należy nam zaznajomić się jeszcze z młodszymi synami Fiodora Karamazowa.
Synowie z drugiego małżeństwa
Pozbywszy się opieki nad czteroletnim Mitią, Fiodor Pawłowicz wkrótce się ożenił. Pożycie jego z drugą żoną trwało lat osiem.
Druga jego żona pochodziła z odległej stolicy, do której Fiodor Pawłowicz zajechał w sprawie niezbyt czystych interesów, których dokonywał na spółkę z jednym żydkiem.
Pomimo hulaszczego życia, pijaństwa i rozpusty Fiodor Karamazow nie zaniedbywał nigdy swoich pieniężnych interesów i powiększał nieustannie swój kapitał, za pomocą dość podłego gatunku spekulacji, które mu się jednak zawsze wybornie udawały. Druga żona Fiodora Pawłowicza nazywała się Zofia Iwanowna. Była to bezdomna sierota, przygarnięta z litości przez starą, bogatą i bardzo arbitralną damę, wdowę po generale Worochow. Stara generałowa była jednocześnie wychowawczynią, opiekunką i dręczycielką sieroty. Nie znam bliższych szczegółów wzajemnego ich stosunku, opowiadano mi tylko, że tę łagodną, naiwną i dziwnie pozbawioną zawziętości dzieweczkę odcięto raz ze sznurka, na którym się powiesiła w jakiejś komórce. W takich to warunkach zjawił się Fiodor Pawłowicz i oświadczył się o rękę Zofii. Zasięgnięto o nim informacji i pokazano mu drzwi. Wówczas zaproponował on znów sierotce wykradzenie; być może, że, mimo wszystko, nie zgodziłaby się na to małżeństwo, gdyby znała cokolwiek przeszłość Karamazowa, ale co mogła rozumieć taka młoda, niedoświadczona dziewczynka, która wiedziała tylko, że lepiej utopić się, niż pozostawać dłużej w domu dotychczasowej opiekunki.
Tym razem Fiodor Pawłowicz nie wziął żadnego posagu po żonie, bo generałowa, srodze zagniewana, nie dała nic wychowance, a w dodatku przeklęła ich oboje. Nie był to jednak dla niego zawód, gdyż w tym wypadku nie liczył istotnie na zysk, a olśniony został po prostu nadzwyczajną pięknością dziewczyny, a zwłaszcza niewinnym wyrazem jej wejrzenia, które spiorunowało niemal tego rozpustnika, rozmiłowanego dotąd przeważnie w grubszego rodzaju kobiecej piękności.
„Mnie te oczka niewinne drasnęły jak brzytwą po duszy” mawiał później, chichocząc po swojemu.
Nie wziąwszy nic po żonie, nie robił sobie też z nią Fiodor Karamazow żadnych ceremonii, a opierając się na tym, że właściwie jest jej wybawcą, który ją uratował od stryczka, podeptał od razu najelementarniejsze zasady przyzwoitości małżeńskiej, a napełniwszy dom swój kobietami lichego prowadzenia, zaczął wyprawiać na oczach żony najwstrętniejsze orgie. Charakterystyczne jest, że stary sługa, Grzegorz, który nie cierpiał pierwszej swej pani, Adelaidy Iwanowny, tu stanął od razu po stronie młodej małżonki i występował w jej obronie z niezwyczajną, jak na służącego, śmiałością. Dość powiedzieć, że rozpędził raz przemocą zgromadzoną w domu bezwstydną tłuszczę, udaremniając w ten sposób przysposobioną przez pana swego orgię. Mimo to nieszczęsna kobieta, dręczona i wystraszona przez całe życie, dostała wkrótce nerwowej choroby, bardzo rozpowszechnionej wśród kobiet z ludu w Rosji i podlegać zaczęła strasznym atakom histerycznym, przy których traciła niekiedy przytomność. W tych warunkach została jednak matką dwóch synów. Starszy, Iwan, urodził się w pierwszym roku jej małżeństwa, młodszy, Aleksy, trzy lata później. W chwili śmierci matki Aleksy miał zaledwie cztery lata, mimo to zapamiętał ją na całe życie, jak przez sen, oczywiście. Po śmierci Zofii Iwanowny los jej synów był słowo w słowo taki sam jak poprzednio pierworodnego Mitii. Ojciec zapomniał o nich najzupełniej, dostali się więc do izby Grzegorza i pod jego opiekę. Tam też odszukała ich arbitralna generałowa, opiekunka i dobrodziejka ich matki. Przez osiem lat nie zapomniała urazy wyrządzonej niegdyś przez Zofię, a słysząc o nieszczęśliwym pożyciu dawnej swej wychowanki, zwykła powtarzać domownikom, że sierota sama sobie taki los zgotowała i że Pan Bóg karze ją słusznie za jej niewdzięczność. Trzy miesiące po śmierci młodej kobiety generałowa ukazała się w mieście, w którym mieszkał Fiodor Pawłowicz, i udała się wprost do jego mieszkania. Zabawiła nie dłużej nad pół godziny, ale dokonała wiele. Wieczór już był wówczas, Fiodor Pawłowicz, który od ośmiu lat nie widział generałowej, wyszedł na jej spotkanie zupełnie pijany. Opowiadano, że bezwzględna staruszka wycięła mu bez żadnych wstępów dwa siarczyste policzki, wytargała za włosy i, nie przemówiwszy ani słowa, poszła prosto do izby Grzegorza. Zauważywszy od razu, że dzieci są nieumyte i w brudnej bieliźnie, poczęstowała też policzkiem Grzegorza, wyprowadziła dzieci, a owinąwszy je w pled, posadziła do karety i zawiozła do siebie. Grzegorz zniósł otrzymany policzek z uległością niewolnika. Wyprowadził starą jejmość do karety, pokłonił się jej w pas i oddał dzieci z przekonaniem, że „Bóg zapłaci jej za sieroty”.
„Byłeś i jesteś wałkoń!” krzyknęła mu generałowa w odpowiedzi i odjechała z dziećmi.
Kiedy Fiodor Pawłowicz zdał sobie sprawę z tego, co zaszło, doszedł do przekonania, że wszystko stało się jak najlepiej i nigdy ani jednym słowem nie protestował przeciw wychowaniu swoich dzieci w domu generałowej. O wymierzonych sobie policzkach opowiadał sam bardzo chętnie po całym mieście.
Wkrótce potem generałowa umarła, zapisując każdemu z malców po tysiąc rubli na ich wychowanie. Pisała w swoim testamencie: „Pieniądze te powinny wystarczyć do ich pełnoletności, bo to i tak aż nadto dla takich dzieci; gdyby zresztą ktoś mniemał, że to za mało, niech da więcej”.
Na szczęście głównym spadkobiercą generałowej został bardzo porządny i uczciwy człowiek, miejscowy marszałek szlachty, Jefim Piotrowicz Polienow. Z początku próbował porozumieć się z Fiodorem Pawłowiczem, ale spostrzegł od razu, że jest to człowiek, od którego nie wyciągnie ani grosza na wychowanie dzieci, jakkolwiek ten nigdy wprost nie odmawiał i rozpływał się wciąż w czułościach.
Wobec tego Jefim Piotrowicz sam zajął się losem sierot, a zwłaszcza pokochał młodszego, Aleksego, który wychowywał się w jego rodzinie. Opiekun młodych Karamazowów był jednym z najlepszych i najszlachetniejszych ludzi, jakich się rzadko w świecie spotyka. Nie tknął ani grosza z pieniędzy zapisanych chłopcom przez generałową, tak że kapitalik ów podwoił się do czasu ich pełnoletności, i sam łożył na ich wychowanie.
Nie wdając się w szczegóły dzieciństwa ich i młodości, opowiem je tylko w krótkich zarysach. Starszy, Iwan, rósł jako ponury, zamknięty w sobie chłopak, który nim skończył dziesięć lat, zrozumiał, że wychowuje się u obcych i na ich łasce, i że ojciec jego jest człowiekiem, o którym wstyd wspominać. Od dzieciństwa okazywał podobno nadzwyczajne zdolności do nauki. W trzynastym roku życia opiekun Iwana oddał go do gimnazjum w Moskwie i nie zatrzymując go dłużej w swojej rodzinie, umieścił go u wybitnego pedagoga, przyjaciela z lat dziecinnych. Stało się to, jak opowiadał później sam Iwan, dzięki „namiętności robienia dobrze”, która była najistotniejszą treścią życia Polienowa. Uważał on, że genialnymi zdolnościami chłopca kierować też powinien genialny wychowawca. Zanim jednak Iwan ukończył gimnazjum, równie opiekun jego, jak i genialny wychowawca, rozstali się już z życiem.
Jefim Piotrowicz Polienow zaniedbał niektórych formalności dotyczących kapitaliku zapisanego jego wychowańcom przez arbitralną generałową, skutkiem czego po jego śmierci Iwan znalazł się w bardzo trudnym położeniu i przez pierwsze dwa lata studiów uniwersyteckich musiał zarabiać sam na siebie. Nie zwrócił się ani razu do ojca z prośbą o pomoc, nie wiadomo, czy przez dumę i pogardę dla niego, czy też przez zdrowy zmysł krytyczny, który mu wskazywał, że od takiego ojca nic się spodziewać nie może.
Mimo to młodzieniec dał sobie radę, z początku udzielając lekcji po 30 kopiejek za godzinę, i biegając po redakcjach, gdzie powierzano mu drobne dziesięciowierszowe notatki z wiadomości ulicznych, zaopatrzone podpisem „Świadek”. Notatki te były tak dowcipnie i ciekawie redagowane, że bardzo prędko zrobiły sławę swemu autorowi, który już tym jednym wyróżnił się od razu z całego tłumu kolegów swych i koleżanek oblegających od rana do nocy wszystkie redakcje dla ofiarowania swych wierszy i przekładów z francuskiego.
Zawiązawszy raz stosunki z redakcjami pism, utrzymywał je Iwan Fiodorowicz przez cały czas pobytu na uniwersytecie. W ostatnich latach zaczął pisywać recenzje z dzieł naukowych, które zwróciły na niego uwagę specjalistów.
A wreszcie, w chwili ukończenia studiów, udało mu się napisać artykuł, który dał go poznać szerszym kołom czytającej publiczności. Za temat posłużyła mu sprawa trybunałów duchownych, będąca wówczas niezmiernie na czasie i zajmująca wszystkie umysły. Artykuł wydrukowany został w jednym z większych dzienników stołecznych i wywołał ogromne wrażenie. Ciekawy był, mianowicie, ton, jakim autor traktował swój przedmiot, i całkiem niespodziewane wnioski, jakie wyprowadził w końcu.
Zdawszy sprawę z rozmaitych poglądów na roztrząsaną przez siebie kwestię, zaznaczył wreszcie własne stanowisko, a uczynił to w taki sposób, że z jednej strony ludzie zapatrywań klerykalnych uznali go za swego, z drugiej zaś, nie tylko postępowi, ale nawet skrajni ateiści, przyklasnęli mu również gorąco. Znalazła się wreszcie garstka ludzi domyślnych, utrzymujących, że autor grubo sobie zażartował z czytelników, w każdym razie zdobył sobie jednym zamachem sławę, która dotarła nawet do rodzinnego jego miasta. Miejscowa inteligencja przypomniała sobie, że Iwan urodził się wśród niej i nie mogła się dość nadziwić, że jest on synem tego oto osławionego Fiodora Pawłowicza.
W tym właśnie czasie Iwan przyjechał do ojca. Powód tego przyjazd był dla wielu zagadką. I w samej rzeczy, trudno było pojąć, jak może taki uczony, dumny i ambitny młodzieniec nawiązywać stosunki z takim ojcem, który go całe życie zaniedbywał, nie troszczył się o niego, nie pamiętał o nim, a i dziś w żadnym razie nie przyszedłby mu z pomocą.
Tymczasem młody Karamazow zamieszkał w domu ojca; mimo fatalnej jego reputacji zgodził się z nim wybornie, a nawet zaczynał wywierać na niego pewien dodatni wpływ. Dziwiono się temu powszechnie, najbardziej zaś dobitnie wypowiadał zdumienie swoje Miasow, dawny opiekun Dymitra, który właśnie w tym czasie przyjechał z Paryża, i natychmiast zawarł znajomość z interesującym kuzynem. „Chłopak ma ambicję” mawiał o nim, „umie sobie radzić, posiada zresztą własny kapitalik na wyjazd za granicę, nie przyjechał więc po pieniądze. Zapijać się wódką nie potrafi, rozpustnych hulanek nie lubi. Cóż więc trzymać go może w tej norze?”. Tymczasem najwidoczniej stary polubił go, a nawet obejść się bez niego nie mógł. Znacznie później dopiero pokazało się, że Iwan Fiodorowicz przyjechał tu w sprawie brata swego, Dymitra, który prosił go o to listownie, zanim jeszcze Iwan wyjechał z Moskwy.
Bracia nie znali się dotąd wcale i zobaczyli się teraz po raz pierwszy. Wkrótce Iwan wziął na siebie rolę pośrednika pomiędzy ojcem a Dymitrem, usiłując załagodzić powstałe między nimi zatargi, które właśnie wówczas zaostrzyły się bardzo. Mimo wszystko postać Iwana i jego postępki miały zawsze w sobie coś zagadkowego. W ten sposób cała rodzina Karamazowych zjechała się i poznała z sobą po raz pierwszy, bo i najmłodszy syn, Aleksy, znajdował się już od roku w miejscowym klasztorze, gdzie odbywał nowicjat. Miał on zamiar poświęcić się życiu zakonnemu i przygotowywał się do tego z wielkiem skupieniem.
Fiodor Dostojewski
Fragment najważniejszej powieści Fiodora Dostojewskiego „Bracia Karamazow” (Wydawnictwo MG).
Najnowsze komentarze