Gerard Araud, były ambasador Francji, napisał niedawno bez ogródek na Twitterze, że „Afganistan powróci do swojego geopolitycznego przeznaczenia, bycia państwem buforowym i marginalnym zaściankiem. Każdy kraj, który o tym zapomina, jest skazany na porażkę„. To zapewne prawda; w polityce zagranicznej i wojskowej, geografia jest często przeznaczeniem.
Jednak ostatnia wojna w Afganistanie może również przejść do historii jako jedno z najbardziej znaczących wydarzeń w historii, a przynajmniej, jako jedno z wydarzeń najbardziej zmieniających paradygmaty obowiązujące w naszym stuleciu. Wydarzenia w Afganistanie stawiają o wiele więcej pytań dotyczących współczesności, niż dają na nie odpowiedzi. To cmentarzysko nie tylko imperiów – retoryczny banał, który nawet neokonserwatysta powinien zrozumieć – ale raczej cmentarzysko dominujących ideologii.
Afganistan okazał się cmentarzem (rzekomo nieodwracalnego) globalnego marszu postępu i oświecenia. To najpewniejszy przykład na to, że czas można cofnąć siłą, a historia w heglowskim sensie nie jest kierunkowa, lecz cykliczna. Ewangeliczny marksizm poniósł w Afganistanie klęskę, podobnie jak ewangeliczny liberalizm. Przed radziecką interwencją, pomimo zastrzeżeń generałów Armii Czerwonej, ideolodzy Komitetu Centralnego, zwłaszcza Michaił Susłow i Borys Ponomariow, przekonali Breżniewa (parafrazuję), że nie ma na tej planecie społeczeństwa, które nie „dojrzałoby do rozpostarcia czerwonego sztandaru”. Reszta tej historii jest nam znana.. Czterdzieści lat później ten sam los spotkał liberalnych ideologów. Upadek podążył za pychą.
Nie dotyczy to tylko tylko liberalizmu i marksizmu. Ponad czterdzieści lat akademickiego feminizmu utknęło w piaskach Afganistanu. Jakoś nie było hollywoodzkich filmików typu „I got this sis” (Mam to, siostrzyczko), ani oddziałów „upodmiotowionych” amazonek na śmiałych misjach ratowania kobiet i dzieci przed tymi mizoginistycznymi dinozaurami. Najlepsze, co dostaliśmy, to list otwarty od Kate Winslet i Amandy Gorman oraz nieprzekonująca Jacinda Ardern błagająca talibów o honorowanie praw kobiet. Tych talibów którzy jako prawowity rząd Afganistanu, o ironio, będą zasiadali w Komisji ONZ ds. statusu kobiet. Na uniwersytetach powinny pojawić się całe katedry badające to zjawisko. Upodmiotowienie, jak się okazało, jest tylko korporacyjnym hasełkiem, a jego prawdziwym wyrazem jest siła, stosowana przez twardych facetów z bronią przeciwko innym twardym facetom z bronią, łagodną formą patriarchatu wobec rygorystycznej formy patriarchatu. Okazuje się, że prawdziwa władza to ta, która wychodzi zwycięsko z takiego starcia i jest się w stanie utrzymać.
Praktycznie wszystkie teorie społeczne dotyczące metod walki z rebeliantami zawiodły w Afganistanie. Dwadzieścia lat działań kompleksu wojskowego połączonego z organizacjami pozarządowymi, panele dyskusyjne jedne za drugim na temat korzyści wynikających z zakładania szkół dla dziewcząt w Helmandzie, biliony dolarów dotacji, całe wydziały uniwersyteckie, granty, stypendia i kilkaset prac teoretycznych. Na koniec okazuje się, że jedynym sposobem na zakończenie powstania nie jest zdobywanie serc i umysłów, ale bezlitosne dziesiątkowanie męskiej populacji i instalowanie lokalnych watażków; chyba że ktoś jest gotów okupować tę ziemię przez ponad trzysta lat w nadziei na organiczną zmianę od wewnątrz, czyli mniej więcej tyle, ile to trwało to od ostatniego z Wielkich Mogołów do Nehru. Jest coś ponuro komicznego w stwierdzeniu, że ludzie, którzy dostaliby drgawek na samą wieść o zaletach brytyjskiego panowania w Azji, ubolewają nad Zachodem „porzucającym” Afganistan.
Rosjanie ustabilizowali Czeczenię nie poprzez lekturę Tołstoja, ale poprzez zabijanie Czeczenów i instalowanie prokremlowskich watażków. Lankijczycy popełnili zbrodnie wojenne na ogromną skalę, ale udało im się na dobre położyć kres zagrożeniu ze strony LTTE (Tamilskich Tygrysów). Można dyskutować nad moralnością tych działań lub nad tym, że Afganistan jest dla nas strategicznie ważniejszy, niż Czeczenia dla Rosji czy Jaffna dla Sri Lanki, ale efekt końcowy przemawia za amoralną realpolitik. Mówiąc o Hannibalu, Niccolò Machiavelli napisał w Księciu, że nie było żadnych rozłamów wśród wieloetnicznych poddanych składających się na jego armię. „Wynikało to z niczego innego, jak z jego nieludzkiego okrucieństwa, które wraz z jego bezgranicznym męstwem uczyniło go obiektem czci i przerażenia w oczach jego żołnierzy, ale bez tego okrucieństwa jego inne cnoty nie były wystarczające, by wywołać ten efekt”. Obserwując upadek armii afgańskiej w starciu z talibami, można powiedzieć, że Machiavelli 1, Pentagon 0.
Tony Blair lamentuje, że wycofanie się z Afganistanu wcale nie musiało mieć miejsca. Twierdzi, że „zrobiliśmy to, ulegając debilnemu sloganowi politycznemu o zakończeniu ‚wiecznych wojen’”, dodając, że wojna afgańska jest warta kontynuacji ze względu na „korzyści w standardzie życia, edukację, zwłaszcza dziewcząt i wolność jednostki”. Anne Applebaum, korzystając ze swojego wewnętrznego Trockiego, argumentuje, że być może nie jesteśmy zainteresowani „wiecznymi wojnami”, ale „wieczne wojny” są zainteresowane nami. Najwspanialsi amerykańscy generałowie są w tej kwestii płaczliwi i emocjonalni, podobnie jak biurokracja Pentagonu, dla której głównym powodem pozostawania w Afganistanie było „wykorzystanie wojny do przekształcenia Afganistanu w demokrację” oraz „przekształcenie afgańskiej kultury i podniesienie rangi praw kobiet”.
„To mogłoby być podstawą do zatrzymania lub zmiany decyzji o wycofaniu. W Ameryce istniała niewielka presja polityczna, by doprowadzić wojnę do szybkiego zakończenia” – argumentował The Economist, pozostając wierny swoim korzeniom. Dlaczego synowie robotników z Kent lub Kentucky powinni nadal ginąć, aby zapewnić rewolucję seksualną w Kandaharze, tego nie wyjaśniono. Okazuje się jednak, że ci szeregowcy jak również zwykli ludzie wśród których się wychowali i żyją, są głęboko przeciwni takim przygodom, tylko dlatego, że ich rzekomo wykształceni przełożeni mają utopijne pomysły na temat ludzkiej natury, społeczeństwa i historii. Ku ciągłemu rozczarowaniu liberałów i marksistów, masy są prawie zawsze reakcyjne.
Patrząc przez ten pryzmat, dostrzegamy sens wydarzeń. Obserwując setki mężczyzn w wieku poborowym, którzy uciekają z Afganistanu, zamiast chwytać za broń, obserwujemy również koniec wiary w uniwersalistyczny liberalizm, który lekceważy ludzką naturę, realizm, roztropność, powściągliwość i historię.
Jeśli nawet przyczyną wojny w Afganistanie była zemsta zranionego i upokorzonego hegemona, szybko przekształciła się w głęboko ideologiczny (i w pewnym sensie teologiczny) projekt inżynierii społecznej i permanentnej rewolucji ze strony „społeczności międzynarodowej”. „Sprawiedliwa wojna, oparta nie na ambicjach terytorialnych, lecz na wartościach”, by użyć katechizmu samego Tony’ego Blaira. Był to efekt kolejnej zmiany nastawienia części lewicy (nawiasem mówiąc, zauważył to Peter Hitchens już w 2001 roku), która chciała wykorzystać NATO do promowania globalnej rewolucji.
Ten konflikt wlókł się właśnie z tego powodu, podpierany kłamstwami o postępie, pomimo przeczących temu dowodom. Konflikty teologiczne są irracjonalne z samej swojej natury i dlatego nie mogą się zakończyć, ponieważ zakończenie jednego z nich oznaczałoby koniec wiary. Prawdziwych konsekwencji nigdy nie dostrzegamy tu i teraz, ale zawsze później. W Afganistanie rzeczywistość dała o sobie znać i pogrzebała więcej kłamstw, niż jesteśmy w stanie zliczyć.
Sumantra Maitra
Najnowsze komentarze