Rosnąca ilość pism poświęconych kulturze, zaogniająca się atmosfera, w jakiej odbywają się procesy polskiej myśli kulturalnej, a jednocześnie tajemniczość, niejawność, nawet ich niepełność – przekonały nas o celowości wprowadzenia na łamy „Sztuki i Narodu” specjalnego działu polemiki.
Wbrew często słyszanym opiniom, że nie czas dziś jeszcze na polemiki, jesteśmy zdania, że owszem – właśnie czas… Nie jest to propagowanie walki dla walki. Ideologia destrukcji. Ton polemik powinien mówić tu sam za siebie. Idzie o co innego. Należy się obawiać, że w naszej dzisiejszości kulturalnej zbyt wyłącznie wszystko, co się dzieje, odbywa się w polu magnetycznym tych dwu biegunów: tworzenia i niszczenia, i że dzisiejszy człowiek kultury, czując się w łonie owych fermentów, owego burzenia się i wzajemnego rozbijania wrogich sił, odczuwa od czasu do czasu potrzebę spojrzenia na wszystko krytycznie, polemicznie nawet.
Coraz częściej zdarza się słyszeć zdanie, że dzisiejsze systemy i kierunki myśli są trochę jak kierunki wyznaczane igłą busoli podczas burzy magnetycznej. Igła tańczy wtedy jak oszalała i wskazuje wszystkie kierunki świata naraz.
Pożyteczniejsze jest niekiedy w takich wypadkach uważne i krytyczne rozejrzenie dookoła siebie.
Burzliwy, oszałamiający proces tworzenia i niszczenia należy wzbogacić o jedno, o proces wypracowywania wzajemnych stosunków między wartościami tworzonymi i niszczonymi, o nakreślenie jakiejś mapy kulturalnej, na której odzwierciedliłyby się związki między odkrywanymi twórczo kontynentami…
Tyle na usprawiedliwienie powyższej inicjatywy.
Artykuł wstępny, jaki ukazał się w 7/8 numerze „Kultury Jutra” – pt. „Kompromitacja siły” jest zjawiskiem myślowym tak pasjonującym, że wręcz zmuszającym do podjęcia dyskusji. Nie sposób streszczać tu bogatego i żywego toku myśli autora. Syntezą całości jest sam tytuł. Autor znajduje, jako antytezę siły – sprawiedliwość, królestwo ducha, wiarę w humanitas w nas. Siła jest w tym ujęciu czymś lucyferycznym, bestialskim, z natury swojej złym. Na całą historię patrzy autor pod tym kątem widzenia: istnieje ciągle i wszędzie konflikt dwu tych wielkości – siły i ducha, siły i sprawiedliwości, siły i humanitas.
I tu od razu należałoby, wbrew sugestywnemu tokowi myśli autora, postawić pytanie. Dlaczego antytezą siły ma być sprawiedliwość, humanitas i duch ludzki?
Potocznie uważa się za taką antytezę siły po prostu – słabość. I tak, nawiasem mówiąc, rozumuje przeciętny czytelnik artykułu. „Jeżeli już kompromitacja siły – myśli czytelnik – to znaczy prestiż słabości. Wszystko zło, które dzieje się w nas i naokoło nas, dowodzi wbrew pozorom, że byliśmy jednak zbyt silni. Tymczasem należy stawać się jak najsłabszym, cherlać, chuchrzeć, byle uniknąć – broń Boże – tej śmiesznej kompromitacji”.
Wiem, domyślam się w każdym razie, że autor nie tak to sobie wyobraża. Pamflet na siłę, tak jak ja przedstawiłem to tutaj, napisał mu się mimo woli. Chodziło mu o pewien skrót myślowy. O kompromitację siły jako wartości absolutnej, niczemu już nie służącej siły czy raczej: naszej na pół religijnej wiary w siłę.
Niemniej skrót jest niebezpieczny i cała akcja, historycznie biorąc, trochę karkołomna.
Od jakże dawna nie zagrażało nam niebezpieczeństwo nadmiernej siły. Historia ostatnich wieków zna tylko i wyłącznie odyseję polskiej słabości. Błąkanie się polskiej słabości, która cierpi, przeżywa niepokoje, tęskni – ale niczego nigdy nie może. Autor artykułu użył broni ostrej. Słowo – „kompromitacja” ma dla nas zawsze coś działającego na nerwy. Na myśl samą o niej tracimy spokój i rozsądek. Jesteśmy przecież ludźmi porządnymi, z opinią, z reputacją, z prestiżem – nie zdecydujemy się przeżyć żadnej kompromitacji, nawet kompromitacji nadmiernej siły. Będziemy porządni i słabi. Tak.
Rzecz tymczasem ma się inaczej. Autor zamiast skompromitować siłę, skompromitował tylko pewien etap naszej europejskiej kultury. To, co napisał w artykule o rozdźwięku między etyką a polityką, dałoby się powtórzyć tutaj. Kultura przedwojennej Europy była bohaterką drugiego takiego rozdźwięku: między siłą a dobrem. Między wartościami etycznymi a możliwościami realizacyjnymi.
Czym jest siła?
Sama przez się nie jest ani złem, ani dobrem. Jest możliwością, niczym więcej.
To tylko pewien etap czy typ naszej europejskiej kultury doprowadził do tego paradoksu: „Zło tkwi w samej sile. W samej zdolności realizacyjnej. W możliwości”. Kompromitujmy – możliwości!
Wiem: przejaskrawiam. Ale nie sposób stawiać tego inaczej. Jeżeli zostało już co skompromitowane – jak świadczy o tym wojna – to nie siła, ślepe narzędzie działań, ale kultura, nie umiejąca zaprząc siły i wyzyskać jej w imię dobra.
Jeżeli kowal nie umie sobie dać rady z młotem i upuszcza go na nogę, to nie znaczy bynajmniej, że został tym skompromitowany – młot. Chyba że wierzymy w groteskową bajkę o złośliwości rzeczy martwych, o antagonizmie rzeczy i człowieka i o tajemniczych tego następstwach.
Ale przecież nie o bajkę nam tu chodzi. O żaden czar ani o żadną fantastykę… Więc?
Andrzej Trzebiński
3 sierpnia 2021 o 13:02
Andrzej Trzebiński urodził się 27 stycznia 1922 roku w Radgoszczy (okolice Łomży). Z tamtych stron pochodził jego ojciec Stanisław Konstanty Trzebiński. Matka, Irena Trzebińska, z domu Lasocka, pochodziła z Wołynia. W latach dwudziestych rodzina Trzebińskich mieszkała najpierw koło Łodzi, gdzie ojciec – agronom z wykształcenia – dzierżawił Ose, majątek Grabskich. Potem, kiedy ojciec zaczął administrować dobrami hr. Komierowskiego, przeniosła się do Komierowa na Pomorzu. Młodsza o cztery lata siostra Andrzeja, Zofia, wspomina ich dzieciństwo jako bardzo szczęśliwe. Życie na wsi, w bezpośredniej bliskości wyjątkowo pięknej w tych okolicach natury, długie spacery po lasach i polach, przestrzeń otwarta aż po horyzont – to wszystko ukształtowało na stałe pewne upodobania i wrażliwość Trzebińskiego.
.
W 1932 roku dziesięcioletni Trzebiński przeniósł się wraz z rodzicami do Warszawy. Mieszkali kolejno przy Filtrowej, Uniwersyteckiej i Śniadeckich. Na wielkim stole w pokoju jadalnym Trzebiński rozgrywał z kolegami mecze pingpongowe. Ze sportów lubił też bardzo lekkoatletykę. Chodził wtedy do prywatnej szkoły powszechnej przy ulicy Mochnackiego, którą ukończył w roku 1934. Naukę kontynuował w gimnazjum i liceum im. Tadeusza Czackiego. Tu z czasem dał się poznać jako uzdolniony poeta (porównywano go do Jana Twardowskiego, innego wychowanka tej szkoły), miłośnik malarstwa i teatru. Uczył się bardzo dobrze i już wtedy udzielał korepetycji, a za zarobione pieniądze kupował abonamenty na spektakle teatralne. To w Czackim nauczył się między innymi świetnie francuskiego, tak że już na początku okupacji próbował tłumaczeń z tego języka. W czwartej gimnazjalnej, czyli dwa lata przed wojną, wszedł w skład komitetu redakcyjnego wydawanego przez uczniów pisma „Promień Szkolny”. Zaraz potem debiutował w nim Fraszką o mędrcu (1937, nr 3). Potem opublikował tu jeszcze kilka innych wierszy i krótki szkic krytyczny, dotyczący sztuki. W „Promieniu Szkolnym” swoje wiersze umieszczał również Tadeusz Borowski, który stał się jednym z najbliższych przyjaciół Trzebińskiego. Obaj byli pod wielkim wpływem polonisty, profesora Stanisława Adamczewskiego, wtedy znanego przede wszystkim jako autor słynnej monografii Żeromskiego Serce nienasycone.
.
Ci, którzy go znali, zapamiętali wysokiego, przystojnego młodzieńca o skupionym, ale też nierzadko ironicznym wyrazie twarzy, o ciemnokasztanowych włosach i gorejących, czarnych oczach, który potrafił zachowywać się wyzywająco. W sytuacji okupacyjnej, gdy niemal wszystko mogło wywołać podejrzliwość patrolujących miasto żandarmów, zwykł chodzić po ulicach z rękami nonszalancko włożonymi do kieszeni, jakby za chwilę miał wyciągnąć stamtąd pistolet, a nie książkę lub swój dziennik, z którymi się nie rozstawał.
.
Miał olbrzymie poczucie humoru, choć w ostatnich miesiącach życia nie był zbyt komunikatywny. Do innych odnosił się z wyraźną rezerwą. Trudno było zdobyć jego zaufanie, przyjaźń, bliskość. Jeśli tylko nie musiał mówić – milczał. Walczył jednak przede wszystkim słowem. Na zajęciach podziemnego uniwersytetu, na konspiracyjnych spotkaniach literackich bywał ostrym polemistą, przekonanym do własnych racji i broniącym ich bezpardonowo, bez względu na to, jak uznaną wielkością był jego adwersarz.
.
Potrafił być bardzo wymagający. Zarówno w stosunku do samego siebie, jak i innych. Wiedział, czego chce, a chciał coraz więcej. Często nieprzystępny, pewny siebie, z pogardą traktujący różnego rodzaju bolączki życia codziennego okupacji. Drwiący i ironiczny, a zarazem w niezwykły wręcz sposób odpowiedzialny za powierzane mu zadania. Nadzwyczaj ambitny, dumny, wyniosły, ale jednocześnie potrafiący dostrzegać własne błędy, porażki, grzechy. Całkowicie pozbawiony egoistycznych motywacji, a zarazem podporządkowujący sobie innych dla realizacji zamierzonych celów. Nic dziwnego, że we wspomnieniach o nim splatają się fascynacja i niechęć.
.
Jego kolega z gimnazjum, a potem także z podziemnego uniwersytetu, pisał o nim już po wojnie:
.
Andrzej chodził wiecznie głodny i niewyspany. Nie miał porządnych butów. Nosił drewniaki. Ubranie miał jeszcze to z licealnej, ciasne, krótkie i wysłużone. Słynne były jego nogawki, sięgające do pół łydki. Rzucał się wszędzie w oczy. Kto go raz widział, pamiętał na zawsze. [...]
.
Nigdy nie wiedziałem, co w nim jest z udania, z pozy, a co z prawdy, z żywego człowieka. Wielkie ciemne włosy czupurną falą spadały mu na czoło. Kiedy się zacietrzewiał lub kpił z przeciwnika, odrzucał je nagłym ruchem ręki i uśmiechał się drwiąco. Wtedy oczy jego błyskały jak żywe srebro. Uchodził za bardzo przystojnego. Nieraz kłóciłem się z dziewczętami z konspiracji o Andrzeja, dowodząc, że jego czar jest czarem szarlatana. Śmiały się mówiąc, że on to samo twierdzi o mnie.
.
To właśnie z nim zdawaliśmy razem maturę (T. Borowski, Portret przyjaciela, w tegoż: Pewien żołnierz. Opowieści szkolne, Warszawa 1947).
.
Matura ta odbyła się latem 1940 roku. Wtedy bohater cytowanych zdań miał przed sobą niewiele ponad trzy lata życia. W tym czasie zdążył zaistnieć jako student polonistyki, poeta, prozaik, dramatopisarz, publicysta, redaktor podziemnego pisma literackiego, działacz konspiracji. Wreszcie jako autor niezwykłego, bardzo osobistego dokumentu, jakim jest jego Pamiętnik. W sytuacji, kiedy jakakolwiek aktywność tego typu była nie tylko utrudniona, ale groziła śmiercią, kiedy wiadomo było, że dany człowiekowi czas może być bardzo krótki, chciał ten czas wykorzystać do granic możliwości. Dlatego tak dużo pracował i tak bardzo spalał się w swojej pracy. Wspomina jego koleżanka:
.
W najdoskonalszym znaczeniu słowa był ideowy. Gdy uwierzył w słuszność jakiejś sprawy czy programu, to niejako całym sobą. Obrazowo można powiedzieć: płonął tą wiarą. [...] Gdy się go widziało przemawiającego, przekonującego audytorium do sprawy, nie można było zapomnieć żaru, jaki wkładał w swoje słowa (N. Bojarska, Ludzie z tamtego brzegu, w tomie: W gałązce dymu, w ognia blasku…, oprac. J. Szczypka, Warszawa 1977, s. 136).
.
Jako jeden z pseudonimów wybrał sobie „Łomień”. Tak naprawdę jednak lepiej do niego pasowałoby „Płomień”.