Usłużni prokuratorzy, różne fundacje zakładane przez skazanych za oszustwa, gwiazdki medialne w pocie czoła walczą z „mową nienawiści”. Ciężar gatunkowy taki sam jak przy walce z „faszyzmem”. Każdy może zostać oskarżony, ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z cenzurą i ograniczaniem swobody prezentacji poglądów politycznych. Tak nas zapewniają prawdziwi „demokraci” i obrońcy „wolności”…
„Stąd dla żuka jest nauka”, że oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Dotyczy to również cenzury, które wprawdzie „nie ma”, ale za to tylko patrzeć, jak doczekamy się represjonowania tak zwanej „mowy nienawiści”, nazywanej przez tubylczych snobów „hejtem” – bo to brzmi z angielska. A co to jest „mowa nienawiści”? Ano, to wszystko, co na danym etapie nie podoba się partii – tej, która akurat rządzi. Na przykład PiS-owi nie podobają się „parady równości”, podczas których zboczeńcy seksualni publicznie demonstrują swoje wdzięki i upodobania, ale jeśli by zaczął rządzić pan Rafał Trzaskowski – od czego niech Bóg nas broni! – to pewnie wszyscy nie tylko byliby na takie parady spędzani przez policję, ale w dodatku – musieliby się zboczeńcom nadstawiać. Za komuny było podobnie, ale nie do końca. Jak pisze poeta, „dawniej ludzie mniej mieli kultury lecz byli szczersi” – toteż cenzura istniała jak najbardziej oficjalnie. Miało to oczywiście mnóstwo plusów ujemnych, na które narzekali i pisarze i dziennikarze i przedstawiciele innych środowisk – ale miało to też plusy dodatnie, a konkretnie – jeden. Cenzura zmuszała mianowicie ówczesnych twórców do finezji, dzięki której próbowali przechytrzyć cenzora.
Choć w mediach zapewniają o „wolnej Polsce” doskonale widać, że sprawdzone sowieckie wzorce są wiecznie żywe.
Na podstawie: michalkiewicz.pl/nacjonalista.pl
Najnowsze komentarze