Z miłości i czci dla rodziców i rodziny wyrasta miłość do społeczeństwa, w którym się wyrosło, zwana miłością ojczyzny lub patriotyzmem. Obie te nazwy świadczą, że idzie tu poniekąd o przedłużenie i rozszerzenie tego, co każdy winien jest swemu ojcu.
Nieraz można spotkać się z mniemaniem, że patriotyzm jest czymś dobrym i koniecznym, a nacjonalizm jest jego zwyrodnieniem. Jest to pogląd zupełnie fałszywy, każdy bowiem z tych wyrazów odnosi się do czego innego. Nacjonalizm oznacza doktrynę o życiu narodowym, jego źródłach, obowiązkach, zakresie, słowem o roli, jaka w planie Bożej Opatrzności przysługuje obyczajom, które są istotnym wiązadłem jedności narodowej. Tymczasem patriotyzm oznacza cześć, którą człowiek winien mieć dla tej społeczności, która go wychowała, a więc państwa i narodu, a właściwie pewien zespół cnót, łączących się z tą czcią i będących jej podłożem.
Jak nacjonalizm ma różne odcienie i zabarwienia, z których jedne są mniej, inne bardziej uzasadnione, tak i patriotyzm ma objawy o rozmaitej wartości. Nacjonalizm jest doktrynalnym uzasadnieniem cnót składających się na patriotyzm i jako taki nie może mu się przeciwstawiać. To, co przeciwstawia się patriotyzmowi jako jego zwyrodnienie, to szowinizm, w którym główną rolę odgrywa nie miłość swojego narodu, ale niechęć do obcych. Jak szowinizm jest owocem fałszywych doktryn nacjonalistycznych, hołdujących płytkiemu pozytywizmowi i egoizmowi, tak zdrowy patriotyzm jest owocem głębokich przemyśleń nad narodem i jego rolą w moralnym życiu człowieka. Najlepszym dowodem tego, że patriotyzm i nacjonalizm nie są tym samym, jest często obserwowany fakt gorącego patriotyzmu u ludzi, którzy nic nie słyszeli o doktrynach nacjonalistycznych, albo którzy je potępiają, nie wiedząc o co w nich chodzi, a pomimo to żyją według nich. Nie mniej świadczy o tym istnienie krzykliwych nacjonalistów, których życie wcale nieraz nie świadczy o ich patriotyzmie.
Patriotyzm nie jest właściwie jedną cnotą, ale zespołem cnót – jest stałym nastrojem duszy, na który składają się: miłość do najbliższych, z którymi się wciąż obcuje, sprawiedliwość współdzielcza, skłaniająca do przenoszenia wspólnego dobra ojczyzny nad swoje własne, i wreszcie cześć dla tej społeczności, w której się wyrosło i od której przyjęło się obyczaje jako podstawę życia duchowego.
Widzieliśmy już wcześniej, że przykazanie miłości bliźniego nie zobowiązuje nas bynajmniej do tego, aby wszystkich ludzi kochać w równej mierze. Zakaz nienawidzenia odnosi się do wszystkich jednakowo, ale co się tyczy żywienia do nich miłości i okazywania im jej, to obowiązek ten jest większy tam, gdzie istnieje związek ściślejszy i głębszy. Najściślejszy jest on między rodzicami i dziećmi, później rozszerza się na całą rodzinę, a następnie obejmuje naród, związany jednością obyczajów, a zwykle także języka, religii oraz ziemi, jaką zamieszkuje. Naród, choćby powstał w przeszłości z pomieszania się z innymi, z czasem, gdy nabierze spoistości, staje się związkiem rodzin spokrewnionych ze sobą, gdyż ogromna większość małżeństw zawierana jest między osobami tej samej narodowości – małżeństwa z cudzoziemcami są rzadkością. Można być pewnym, że w każdym środowisku społecznym, w każdym mieście czy okolicy wiejskiej, w dziesiątym pokoleniu wszyscy są spokrewnieni ze sobą i stwarza to tę pewną nieświadomą łączność, którą uświadamia w nich i pogłębia wspólny obyczaj i wspólny język, tak wyróżniające każdego człowieka i wyodrębniające go spośród innych.
To jest psychologicznym podłożem miłości ojczyzny, polegającej na większym umiłowaniu swoich rodaków niż innych ludzi. Nie jest to bynajmniej krzywdą dla innych narodowości, z którymi ogromna większość ludzi nie będzie nigdy miała możności się spotkać. W miłości bliźniego nie chodzi o jakieś teoretyczne ustosunkowanie się ludzi do siebie, ale praktyczne okazywanie jej sobie w codziennym obcowaniu: ogranicza się ono do mniejszych lub większych grup ludzkich, mogących łatwo się rozumieć dzięki wspólnym obyczajom i językowi.
Miłość tych najbliższych, traktowanych jako poszczególne jednostki, nie wystarcza jednak do ugruntowania patriotyzmu. Musi mieć on mocniejszą podstawę w należytym ustosunkowaniu się do całości państwa i narodu, którego każdy człowiek jest cząstką. To daje sprawiedliwość współdzielcza, która sprawia, że człowiek przyczynia się chętnie do wspólnego dobra tej całości, z której czerpie tyle sił duchowych i pomocy. Bez tego chętnego ustosunkowania się do wspólnego dobra narodu, patriotyzm jest tylko pustym frazesem i hipokryzją służącą do zamaskowania egoizmu. Probierzem jest tu to wszystko, co składa się na sprawiedliwość współdzielczą: poszanowanie praw swej ojczyzny, praca wzmagająca jej dobrobyt, sumienne płacenie podatków na jej utrzymanie i gotowość do świadczeń na jej korzyść, a nawet do poświęcenia życia w jej obronie.
Dopiero na podłożu tych dwóch cnót, miłości i sprawiedliwości, wyrasta rozumny patriotyzm. Składa się nań jeszcze trzeci czynnik, stanowiący o jego istocie, a mianowicie cześć dla tej społeczności, której – po Bogu i po rodzinie – każdy zawdzięcza najwięcej. Nietrudno przeprowadzić tu paralelę między czcią, jakiej wymaga IV przykazanie dla rodziców, a czcią, jakiej patriotyzm żąda dla ojczyzny. Jest to nie tyle miłość, ile hołd składany społeczności, w której się wzrosło i której zawdzięcza się ukształtowanie swego życia fizycznego i duchowego. Bez ram obyczajowych, jakie daje większa społeczność, sama rodzina nie byłaby w stanie doprowadzić do zaawansowanego rozwoju umysłowego i moralnego człowieka, najwyżej zachowałaby go przy życiu i nauczyła zaspokajać jego najprymitywniejsze potrzeby fizyczne.
Słusznie zatem społeczeństwu, któremu zawdzięczamy nasz rozwój duchowy, należy się cześć podobna jak i rodzicom, i ona też winna być pobudką do szczególnego miłowania jego członków i do służenia społeczeństwu we wszystkim, do czego zdąża. Bardzo dobitnie wyraził to już Długosz mówiąc w przedmowie do swej syntezy dziejów Polski, że ojczyźnie każdy jest winien tyle, na ile go tylko stać. Dobrze wyraził w tych słowach, że uprawnienia ojczyzny, choć bardzo uzasadnione, nie dadzą się wymierzyć ściśle, bo nikt nie jest w stanie odpłacić za to, co od niej otrzymał. Ale ona, podobnie jak i rodzice, zadowala się tym, co składamy jej w miarę możliwości i z najlepszą naszą wolą, i więcej od nas nie żąda.
Przedmiotem czci, jaką nakazuje patriotyzm, są przede wszystkim przedstawiciele ojczyzny i państwa, ci, którym oddane są ich losy. Cześć ta nie zwraca się do nich jak do ludzi prywatnych, którzy jako tacy mogą czasami mało na nią zasługiwać. Nie, cześć ta należy się im jako przedstawicielom całości, którą niejako uosabiają. Podobnie jak rodzice, choć niegodni, nie tracą nigdy prawa do czci ze strony swych dzieci, tak i ojczyzna nie traci go nigdy, nawet gdy reprezentują ją ludzie niezbyt godni. Różnica jest tu tylko taka, że rodziców zmienić nie można, co zaś się tyczy rządców i przedstawicieli społeczeństwa, to można się starać, aby byli to ludzie osobiście godni tej czci, którą będą odbierać.
Okazywanie czci przedstawicielom społeczeństwa, gdy są jej osobiście niegodni, nie jest bynajmniej dowodem hipokryzji, uniżoności, służalczości czy też pochlebstwa. Powinno być ono także utrzymane w granicach prawdy, ale póki człowiek mało godny czci stoi na czele swej społeczności, to należy mu tę cześć okazywać ze względu na całość jaką reprezentuje. Są to konieczności życia społecznego, których nie da się uniknąć i które w pewnych granicach są zupełnie uzasadnione. Cześć, jakiej patriotyzm wymaga dla ojczyzny, winna odnosić się przede wszystkim do obyczaju narodowego, którego doniosłość moralną staraliśmy się uzasadnić w innym miejscu. Następnie winna dotyczyć przeszłości narodowej i jej zabytków, na czele z językiem, który utrzymuje żywą więź między pokoleniami – wreszcie nawet godeł narodowych i państwowych, będących widocznym symbolem jedności duchowej każdej społeczności narodowej.
Tak pojęty patriotyzm jest czymś bardzo szlachetnym, bo wznoszącym człowieka ponad poszukiwanie w życiu tylko siebie i swych bezpośrednich korzyści. Jest to też niewątpliwie powodem, dla którego bywa tak często zwalczany przez różne formy humanitaryzmu, które pod złudnymi hasłami doskonalenia miłości bliźniego umieją ukryć doskonale przeróżne tendencje odśrodkowe, wywrotowe, anarchiczne, a na ich dnie najzwyklejszy egoizm jednostek czy też całych grup społecznych.
Wspaniałe wzory patriotyzmu znajdujemy u ludu izraelskiego w jego wędrówce z Egiptu do Ziemi Obiecanej, czy też już po osiedleniu się w Palestynie. Zajaśniał on szczególnie mocnym blaskiem w okresach ciężkich prób, którym Bóg poddawał lud wybrany, a więc w czasie niewoli babilońskiej, a później wojen machabejskich. I w sercu Chrystusa nie brakło miejsca na te najszlachetniejsze uczucia ludzkie, jak o tym świadczą łzy w Jego oczach na widok Świętego Miasta, którego zagłada stanęła przed Nim w proroczym widzeniu. Nic też dziwnego, że w miarę jak rozszerzało się chrześcijaństwo, zaszczepiało ono w nawróconych ludach zdrowe zasady miłości ojczyzny, pilnując jednak, aby nie zwężały one granic tej miłości, jaką winni jesteśmy wszystkim ludziom.
Trzeba przeto starannie wychowywać patriotyzm w sercach i umysłach młodzieży, bacząc bardzo, aby opierał się on na prawdziwej miłości bliźniego, praktykowanej w życiu codziennym wobec najbliższych rodaków, aby przejawiał się następnie w nieustannej gotowości do podporządkowania się wymaganiom dobra wspólnego i aby nie wysuwał na czoło czynnika niechęci do innych narodów i wynoszenia się nad nie.
W wychowaniu patriotyzmu trzeba zawsze tępić wszelką fanfaronadę, wszelkie popisywanie się nim w sprawach drugorzędnych i błahych i żądać rzetelnych dowodów pracy dla ojczyzny w życiu codziennym. Patriotyzm powinien wytworzyć w duszach młodzieży stały nastrój pietyzmu do wszystkiego, co ojczyzny dotyczy – jej teraźniejszości, przeszłości i przyszłości.
Szczery patriotyzm będzie się różnił tym od czci należnej rodzicom, że tych ostatnich nigdy nie należy krytykować, a tylko w milczeniu ubolewać nad ich brakami i polecać ich miłosierdziu Bożemu. W stosunku do dziejów ojczyzny i do jej współczesnej nam sytuacji nie sposób natomiast nie zająć czasami stanowiska krytycznego, ale należy to uczynić bez uprzedzeń i złorzeczeń, bez tej nuty niechęci i pogardy, tak często spotykanej czy to w dziejopisarstwie, czy też w polityce. Kto ma zwyczaj wiecznego szkalowania swego społeczeństwa wobec swoich, albo co gorsza wobec obcych, poświadcza tylko, że sam posiada wiele braków i wad, które go tak rażą u jego ziomków; z nich powinien się uleczyć pierwszy, nim zacznie je wytykać społeczeństwu. Krytyka ojczyzny i jej przywódców, choćby najbardziej wobec niej zawinili, winna być zawsze nacechowana pietyzmem odnoszącym się do tej całości, którą się miłuje, a której oni są cząstkami.
W ubiegłym stuleciu przeżyliśmy pod tym względem duże wahania między dwoma krańcowo sprzecznymi zapatrywaniami. Z jednej strony następowało wyolbrzymianie naszych zasług dziejowych, wynoszenie się ponad inne narody, a jednocześnie – zamykanie oczu na błędy, winy i niedomagania. Z drugiej, jako reakcja przeciw tej przesadzie, przyszedł okres zbyt surowego potępiania naszej przeszłości i to bez należnego pietyzmu, z jakim należy przystępować do osądzenia tego, co winno być traktowane z wielką czcią i szacunkiem.
Ostatnie pokolenie naszych historyków ma tu wielkie zasługi, bo do tej dziedziny wprowadziło wiele umiaru i nauczyło godzić dążenie do obiektywnego przedstawiania dziejów z pietyzmem koniecznym przy ich ocenianiu. Bardzo ważne było przy tym poznawanie tego, co się działo u nas, na szerszym tle – dziejów narodów ościennych, gdyż to przyczyniało się bardzo do unikania przesady i krańcowości w wychwalaniu lub piętnowaniu własnej przeszłości. Wyniki, do których doszła historiografia ostatniej doby, winny być uwzględnione w nauczaniu szkolnym. Byłoby to bardzo ważnym czynnikiem w wychowaniu zdrowego patriotyzmu: rozchodząc się ze szkół po całym społeczeństwie, zapewniłoby mu mocne, obiektywne podłoże.
Główne niedomagania, gdy chodzi o patriotyzm, zwykło się łączyć z nazwiskiem komendanta portu Rochefort we Francji czasów napoleońskich, który posunął swą miłość ojczyzny tak daleko, iż kazał się w trumnie owinąć w chorągiew narodową. Z nazwiska Mikołaja Chauvin ukuto z czasem wyraz „szowinizm” dla oznaczenia przerostów patriotyzmu, tak często roznamiętniających umysły, mącących sądy, a szczególnie przesuwających punkt ciężkości z pozytywnych obowiązków względem ojczyzny na ujemne ustosunkowanie się do innych narodów – w szczególności do tych, z którymi jest ona w dziejowym zatargu.
Nie trzeba długo dowodzić tego, że szowinizm może zanieczyścić duszę, utrzymując w niej stale nienawiść i pogardę dla bliźnich. Ale i z punktu widzenia zdrowo pojętych interesów narodowych jest on w wysokim stopniu szkodliwy, bo zaślepia i sprawia, iż widzi się przeciwników swego narodu w fałszywym świetle, że nie dostrzega się ich zalet, których im przecież często nie brak i które są w zmaganiach z nimi najbardziej groźne. Zmysł chrześcijański winien przeto czuwać nad tym, aby szowinizm nie zgasił w duszach miłości bliźniego, która obowiązuje względem wszystkich ludzi, tj. nikogo nie pozwala wykluczać. Miłością chrześcijańską należy też miłować wrogów narodu i, w razie gdy okoliczności tego zażądają, okazywać im tę miłość nie odmawiając swej pomocy.
Niezmiernie doniosłym jest tu zrozumienie, że i w stosunkach między narodami obowiązuje prawdziwa pokora chrześcijańska, ta pokora pozytywna, umiejąca odnaleźć w przeciwniku to, co jest w nim dobre, godne pochwały i naśladowania, słowem: co w nim Boże, przed czym należy pochylić głowę. W zmaganiach między narodami przynosi ona wielką korzyść przez to, że chroni od roznamiętnienia, tak niebezpiecznego dla jasności sądu, oraz przed manią wielkości, która przywiodła do zguby niejeden naród.
Na osobną wzmiankę zasługuje tu jeszcze inne spaczenie patriotyzmu – raczej może nacjonalizmu, gdyż ma charakter nie tyle praktyczny, ile doktrynalny, a mianowicie mesjanizm. Przybiera on postać już to literacką, już to historiozoficzną i polega na przypisywaniu swemu narodowi jakiejś specjalnej misji dziejowej, podobnej do tej, jaką miał powierzoną naród żydowski przed przyjściem Chrystusa, a nawet do tej, jaką spełnił na świecie sam Chrystus.
Etyka chrześcijańska pozwala mówić tylko o mesjanizmie Izraela, ludu wybranego przez Boga do przygotowania przyjścia Zbawiciela. Spełnił on cudownie to zadanie w osobach swych najwybitniejszych przedstawicieli, poczynając od Abrahama a kończąc na tych, którzy w Jezusie poznali zapowiedzianego Mesjasza i poddali się Jego władzy, gdy stanął wśród nich. Od tej chwili skończyła się misja Izraela i jest tragedią tego narodu, który „nie poznał czasu nawiedzenia swego”, że czeka on dalej na przyjście Mesjasza, łudząc się, że jego wyjątkowa misja trwa nadal, mimo że bieg dziejów od dwudziestu wieków tak wyraźnie temu zaprzecza.
To wszystko, co pod nazwą mesjanizmu pojawiło się w ostatnich dwóch wiekach, nie oznacza misji mającej przygotować świat do przyjścia nowego mesjasza, ale polega na przypisywaniu temu lub innemu narodowi osobnych misji w realizowaniu tego, co światu przyniósł Chrystus, nieraz – na przykład u nas – nawet na podobieństwo tego, czego On sam dokonał swą męką na krzyżu. To pewne, że do realizowania idei Chrystusowej powołany jest każdy naród, i z chwilą, gdy wchodzi do wielkiej rodziny narodów chrześcijańskich, winien to sobie wyraźnie uświadomić, ale przypisywanie swemu narodowi jakichś specjalnych pod tym względem zadań, wyróżniających go spośród innych narodów i wynoszących ponad nie, nie jest niczym uzasadnione i, gdy jest brane na serio, a nie tylko jako fikcja literacka, może się bardzo przyczynić do zamącenia umysłów złudnymi marzeniami. W ciężkim okresie porozbiorowym te literackie ułudy mogły chwilowo podtrzymać na duchu i dlatego winniśmy się do nich odnosić z pewnym pietyzmem. Nie zapominajmy też jednak, że podobnymi ułudami karmią się umysły marzycieli innych narodów. Wystarczy przypomnieć przekonanie Dostojewskiego, przewijające się przez wszystkie jego dzieła, że naród rosyjski jest szczególnie powołany do tego, aby światu nieść Chrystusa. Otóż w planie odkupienia, jaki Chrystus przyniósł światu, zadanie to zostało powierzone nie poszczególnym narodom, ale instytucji nadprzyrodzonej i nadnarodowej – Kościołowi. Poszczególne narody mogą mu w tym wiele pomóc i rzeczywiście w ciągu wieków oddały Kościołowi niejedną usługę w szerzeniu wiary, ale zastąpić go żaden nie może. Chcieć zawłaszczyć misję Kościoła dla swego narodu, to zapoznać wolę jego Założyciela i zamiast współdziałać z Jego dziełem, raczej się je okrawa i hamuje w rozwoju. Można mówić, nawet w pierwotnym znaczeniu tego słowa, tylko o mesjanizmie Kościoła, bo on jeden przygotowuje świat na ponowne przyjście Chrystusa przy końcu wieków. Każdy naród o tyle tylko może mieć udział w jego dziele, o ile, wierny Kościołowi, współpracuje w jego misji szerzenia w świecie dobrej nowiny zbawienia.
Jacek Woroniecki OP
17 stycznia 2021 o 15:13
Adam Woroniecki urodził się 21 grudnia 1878 r. w Lublinie. Był drugim z kolei potomkiem licznej rodziny. Lata dzieciństwa spędził koło Chełma, wzrastając w pobożności. W trakcie nauki w gimnazjum w Warszawie odkrył w sobie zainteresowania zarówno do nauk przyrodniczych, jak i humanistycznych. W 1898 r. zdobył świadectwo dojrzałości i zgłosił się na ochotnika do gwardii huzarów w Warszawie. Po ukończeniu szkoły wojskowej (ze stopniem chorążego kawalerii), zrezygnował z dalszej służby i oddał się dalszej nauce. Udał się do Fryburga, aby studiować najpierw nauki przyrodnicze (uzyskał licencjat), a następnie filozofię i teologię. Zmiana ta dokonała się m.in. dzięki znajomości z o. Honoratem Koźmińskim, który szybko stał się duchowym opiekunem Woronieckiego. W 1902 r. Woroniecki zdobył licencjat z nauk przyrodniczych, a trzy lata później – z teologii.
.
W tym samym roku wstąpił do seminarium w Lublinie, tam też otrzymał święcenia kapłańskie. Kontynuował studia we Fryburgu i ostatecznie uzyskał na nich tytuł doktora teologii.
.
W 1911 r. wstąpił do dominikanów w Fiesole koło Florencji, otrzymując zakonne imię Jacek. Najpierw przebywał w klasztorach we Włoszech, a następnie w Krakowie i Fryburgu, gdzie był wykładowcą teologii. W 1919 r. trafił do Lublina, gdzie pomagał w organizacji i powstaniu Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Został powołany na katedrę teologii moralnej. W latach 1922-1924 był rektorem KUL; w tym czasie troszczył się o rozwój nowej uczelni, rozbudowywał jej gmach. Przyczynił się także do powstania Towarzystwa Przyjaciół KUL-u.
.
W 1926 r. Woroniecki przeniósł się do Lwowa, gdzie wykładał historię Kościoła i homiletykę. Po trzech latach powołano go na profesora teologii moralnej i pedagogiki na uniwersytecie Angelicum w Rzymie. Otrzymał tam tytuł Magister in sacra theologia, najwyższy tytuł naukowy w Zakonie Dominikańskim. W tym czasie założył Zgromadzenie Sióstr Dominikanek Misjonarek Jezusa i Maryi (1932), którego celem miała być ewangelizacja Rosji, opanowanej przez ateistyczną ideologię komunistyczną. Z powodu złego stanu zdrowia po 4 latach (w 1933 r.) Woroniecki musiał wrócić do Lwowa.
.
Przyczynił się do powstania Studium Generalnego dominikanów w Warszawie, a następnie w 1937 został jego rektorem. Z powodu wybuchu wojny musiał opuścić Warszawę i osiedlić się w Krakowie. Podczas okupacji niemieckiej działał społecznie, głosząc wykłady dla inteligencji (w latach 1939-1941). Od 1942 r. stopniowo wycofywał się z życia społecznego – doskwierało mu coraz słabsze zdrowie. Poświęcił całkowicie pracy pisarskiej. Zmarł na skutek ciężkiego ataku serca 18 maja 1949 r. Jego ciało złożono w grobowcu dominikańskim na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
.
7 grudnia 2004 roku w Krakowie rozpoczął się proces beatyfikacyjny o. Woronieckiego.
.
Ojciec Jacek Woroniecki pozostawił ponad 200 tytułów wydanych drukiem oraz ponad 60 rękopisów. Do najważniejszych dzieł o. Jacka należy Katolicka etyka wychowawcza oraz Pełnia modlitwy. Studium teologiczne dla inteligencji.
19 stycznia 2021 o 02:01
„zwykle także języka, religii oraz ziemi, jaką zamieszkuje. Naród, choćby powstał w przeszłości z pomieszania się z innymi, z czasem, gdy nabierze spoistości, staje się związkiem rodzin spokrewnionych ze sobą, gdyż ogromna większość małżeństw zawierana jest między osobami tej samej narodowości – małżeństwa z cudzoziemcami są rzadkością. Można być pewnym, że w każdym środowisku społecznym, w każdym mieście czy okolicy wiejskiej, w dziesiątym pokoleniu wszyscy są spokrewnieni ze sobą i stwarza to tę pewną nieświadomą łączność, którą uświadamia w nich i pogłębia wspólny obyczaj i wspólny język, tak wyróżniające każdego człowieka i wyodrębniające go spośród innych.”
To jest argument za etnicznym nacjonalizmem. Czasem mogą się asymilować do narodu obcokrajowcy ale ostatecznie czynnikiem spajającym pokolenia w narodzie jest krew, nie świstek papieru czy wypaczony obraz kultury, oderwany od etnicznego czynnika łączności biologicznej pokoleń w narodzie.
19 stycznia 2021 o 20:50
To też argument do dyskusji z różnymi „neopoganami”, którzy nieudolnie próbują przekonać, że katolicyzm równa się poparcie dla mieszania ras i lekceważenie czynnika etnicznego.