Bezetyczna polityka „brudnych dróg”, która przeżarła była całe życie publiczne XVIII i XIX w., doprowadziła do tego, że spośród polityków rzadko kto wierzył w cokolwiek. Sceptycyzm, a właściwie sceptyczny cynizm stał się ozdobą polityka. Gra całych stronnictw politycznych bywała naigrawaniem się ze wszelkich wierzeń. Sukces polityczny, czy partyjny, a często nawet osobisty stawał się jedynym miernikiem wartości haseł, rzucanych w tłum. Zwłaszcza w ustroju demokratycznym, lecz nie tylko w nim, osiągnięcie poklasku „ludu”, co obiecywało zwiększenie kredytu danej grupy politycznej, przyświecało politykom, jak drogowskaz w ich codziennej drodze. Wodzić „lud”za nos – oto był dowód najwyższej politycznej zręczności. Skoro zaś wszelka etyka skazana została w świecie politycznym na wygnanie, tedy kłamstwo, a nawet oszczerstwo weszło do codziennego arsenału stronnictw, oszustwo zaś wobec własnych zwolenników stało się ulubionym sportem. Byle zręcznym chwytem rozłożyć przeciwnika w opinii „ludu”.
Demokracja, oparta już w swych doktrynach na kłamstwie i oszustwie, zrodziła stałe, celowe okłamywanie „ludu”, czyli demagogię. Wtajemniczeni „bracia” gardzili tłumami „profanów”, toteż nabierali „lud”, to bożyszcze demokracji, bez najmniejszego skrupułu. Im sprytniej, im bezczelniej, tym lepiej. Po cóż rządzeni mieli sobie zdawać sprawę, że rządzący myślą tylko o własnych korzyściach, a co najwyżej o korzyściach własnego, bezetycznego, tajnego związku, zaś nie tylko cały „lud”, ale także własnych niewtajemniczonych zwolenników uważają tylko za mierzwę pod urodzaj własnych plonów? Rządzący nie wierzyli w nic; nic nie pragnęli urzeczywistnić, prócz własnej władzy. Cała ich działalność zmierzała tylko do tego, by się przy władzy utrzymać i zachować jej korzyści. Jedynym ich prawdziwym programem było tak ułożyć stosunki ustrojowe i polityczne w państwie, aby odebranie im władzy stało się jak najmniej prawdopodobne. Cała ich działalność polityczna usiłowała zrealizować ten program w taki sposób, by „lud” te akty polityczne uważał za dokonywane w jego własnym interesie. Trzeba więc było masom ludowym zasadzić głowy chwastami spopularyzowanych doktryn, by oddalić je jak najbardziej od przyrodzonego ludziom prostym zdrowego rozsądku; trzeba było jak najwięcej rozszerzyć „uświadomienie” klasowe lub partyjne. Człowiek prosty, naszpikowany aż po czubki włosów chytrymi broszurkami, nie spostrzegał się nawet, kiedy zatracał ostatnie odruchy samodzielnego rozsądku i oddawał się bez reszty demagogom, którzy tym naiwnym „profanem”całą duszą pogardzali. Po prostu mścili się na nim tą pogardą za to, że na stałe okłamywanie go musieli zużywać tyle wysiłku. Wynajdywanie najzręczniejszych metod tego okłamywania, szkolenie pomocników, czyli agitatorów lub instruktorów partyjnych, pochłonęło lwią część „pracy” polityków. Cały ciężar politycznej działalności padł na codzienne, drobne posunięcia, na większe lub mniejsze szacherki. Taktyka stała się programem.
Zależnie od okoliczności program utrzymania się przy władzy lub program jej osiągnięcia realizowane bardziej brutalnie, albo bardziej delikatnie. Gdy rządzącym zdawało się, że mogą sobie na to pozwolić, dławili wszelki sprzeciw siłą; gdy pragnący zdobyć władzę mniemali, że są dostatecznie silni, nie cofali się przed zamachem gwałtownym, mającym doprowadzić ich do steru. Gdy atoli jedni i drudzy czuli się za słabi do działalności zdecydowanej, wówczas starali się pojednać chwilowo z zagrażającym im przeciwnikiem; zawierali kompromis. Czasem, zwłaszcza w ustroju republikańsko-parlamentarnym, dwa lub więcej ugrupowań, do siebie zbliżonych, zawierało ze sobą kompromis taktyczny, by wspólnymi siłami dojść do władzy. Istotą takiego kompromisu bywał podział łupów; podział władzy i jej korzyści. Wówczas ugrupowania drobne, lecz stanowiące „języczek u wagi”, wynosiły do swej spiżarni politycznej nieproporcjonalnie wiele. W jawnym ich interesie leżało, by żaden rząd parlamentarny nie mógł się bez ich głosów obejść, by parlament nie posiadał zdecydowanej większości. One to w ustroju demokratycznym troszczyły się o to, by polityka rządu kroczyła drogą, jak najbardziej pozbawioną wyrazu, by szła po linii „środka”; ten „środek” rządy demokratyczno-wolnomularskie lubiły podnosić do godności zasady, że przypomnę tylko „le juste milieu” Ludwika Filipa we Francji. Kompromis stały między doktrynami demokracji, a obrońcami konserwatywnymi ancien regime’u stał się nałogową wytyczną tej rewolucyjnej monarchii. W pojęciu XIX w. i jego epigonów kompromis polityczny – to nie rezygnacja jakaś, choćby chwilowa, z zasad czy założeń jakiejś grupy politycznej; bo, Bogiem a prawdą, takich świętych, nietykalnych zasad, czy założeń te grupy wcale nie posiadały; kompromis – to po prostu chwilowy sojusz między grupami zbliżonymi”, (choćby to byli nawet konserwatyści i socjaliści lub skrajni ludowcy, jak to widywaliśmy w b. Galicji), albo chwilowe zawieszenie broni między przeciwnikami. Ceną tych sojuszów i zawieszeń broni – to nie żadne ofiary zasadnicze, lecz po prostu podział skóry na baranie, na bezbronnym „profanie”, podział władzy i wpływów między danymi ugrupowaniami. Oto istotny sens masońskiego kompromisu. Toteż utarło się, że wolno bez ujmy dla głoszonych przez siebie haseł zawierać dziś z kimś kompromis, a jutro wolno go wygolić i zawrzeć przeciw niemu sojusz z jego nieubłaganym przeciwnikiem.
Etyka kupiecka, sformułowana w Talmudzie, zadomowiła się w życiu politycznym, wypranym z etyki chrześcijańskiej. Nawet w chwilach, gdy wypadki zewnętrzne zagroziły bytowi państwa, gdy w całym narodzie budziła się instynktownie chęć zawieszenia walk politycznych, rządy i stronnictwa, oparte o loże, nie umiały się zdobywać na nic lepszego, jak na „koalicję stronnictw” i na „rządy koalicyjne”; formacjom tym wolno było trwać tak długo, póki zerwanie koalicji groziło każdemu stronnictwu utratą popularności, a więc klęską. Istotą takich rządów koalicyjnych był znowu kompromis, tym różniący się od tych, o których mówiłem wyżej, że obejmował sobą większą ilość ugrupowań politycznych, o ile możności wszystkie. Ale i on polegał na parcelacji władzy i wpływów między uczestników, zaś obrona państwa i narodu przed niebezpieczeństwem schodziła na drugi plan. Nie chcę przez to powiedzieć, by w poszczególnych politykach nie odzywał się w momentach decydujących głos sumienia narodowego, zaduszonego bezetycznym charakterem codziennej polityki; nie to atoli bywało istotnym powodem kompromisu, wskutek którego powstawała „koalicja” i „rząd koalicyjny”. Walki polityczne zawieszał między sobą szczerze „lud”, podzielony na partie, lecz jego kierownicy czekali z zapartym oddechem, kiedy znowu wolno będzie oddać się bezkarnie temu upajającemu i tak zyskownemu zajęciu. Ledwo tylko minęło niebezpieczeństwo, wymuszony kompromis pękał, jak licho sklecona obręcz, a rząd koalicyjny rozlatywał się od razu. Stronnictwa z całą skwapliwością zdejmowały nałożony im kaganiec. Może być, że zbytnio zaczerniłem obraz. Niewątpliwie na tle ogólnej rozpusty uwydatniały się plamy jaśniejsze; politycy są także ludźmi i nie zawsze potrafią się otrząść z „przesądów” etycznych i wyzwolić z odruchów, które im dyktuje instynkt narodowy.
Nie zapominajmy jednak o tym, że stosunki w Polsce odbiegały pod tym względem niezmiernie nawet za czasów wyuzdanego demokratycznego partyjnictwa od tego, co się działo we Francji, w przedfaszystowskich Włoszech: czy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, że już ledwo wspomnę państwa południowej, czy środkowej Ameryki. W Polsce bądź co bądź naród zbyt niedawno odzyskał niepodległy byt, by głos poczucia narodowego nie miał kołatać mocno nawet do dusz polityków. Jest rzeczą charakterystyczną, że ci cynicy polityczni, doszczętnie wyzwoleni z „przesądów”, wlekli równocześnie za sobą przeogromny balast myślowy, pełen niewzruszonych „prawd”. Demokraci i socjaliści nosili ze sobą przez całe życie torby, napełnione po brzegi „prawdami koniecznymi i naukowymi”, które były dla nich ewangelią polityczną, społeczną i gospodarczą. Dziś jeszcze dla najbardziej wykształconego komunisty cytat z Marksa lub z pism Lenina wystarcza, by przeprowadzenie jakiegokolwiek dowodu na swe twierdzenie uczynić czymś zbędnym. Czyżby więc moje twierdzenie o bezideowości polityków należało poddać rewizji?
Spróbujmy się porozumieć co do tego, co nazywamy ideą w życiu politycznym. Istotną cechą idei jest – moim zdaniem – uczuciowy stosunek działacza politycznego do tego celu głównego, jaki przed sobą postawił. Jakiż to stosunek uczuciowy? Może to być umiłowanie czegoś, wyrażające się w chęci budowania i tworzenia, albo nienawiść, znajdująca swój wyraz w chęci rozkładania i niszczenia. Im bardziej krytyczny, im bardziej racjonalistyczny staje się stosunek człowieka do jego własnych uczuć, tym one stają się słabsze; im większy bagaż racjonalistyczny działacza politycznego, im więcej jego podstawowy cel polityczny przepuszczony jest przez filtr rozumu, im więcej poszukuje się dla niego uzasadnienia intelektualnego, tym więcej odbarwia się z pierwiastka uczuciowego, tym mniej jest „ideowy”. (Umyślnie używam tego wyrazu w cudzysłowie, by odróżnić jego dziś powszechnie utarte znaczenie od jego etymologicznego sensu). Nie znaczy to oczywiście, by stosunek ideowy przekreślał rolę rozumu w życiu politycznym; twierdzę tylko, że właściwość i godziwość naczelnego celu, któremu poświęca swą działalność „ideowy” polityk, nie może być uzasadniana racjonalistycznie pod grozą, że w niwecz się rozwieje uczuciowa treść stosunku. Umiłowanie czy nienawiść ulatniają się pod wpływem analizy rozumowej; analiza par force, na przekór własnym instynktom, rozkłada każdy stosunek uczuciowy, każdą żądzę poświęceń. Działacz polityczny, który by poszukiwał na gwałt dowodów historycznych, socjologicznych, czy ekonomicznych, aby sobie i innym uzasadnić, że istnieje naród i że trzeba działać dla jego dobra, rozkładałby swój uczuciowy stosunek, rozkładałby swą ideę. Są bowiem rzeczy tak proste, że człowiek, obdarzony najbardziej mocarnym intelektem, może je ogarnąć tylko po prostu. Są one tak proste, jak to, co nazywamy zewem krwi, jak miłość ojcowską czy macierzyńska, zawsze ofiarna. „Ideowy” stosunek – to właśnie taki stosunek uczuciowy, przeciwny wszelkim osobistym wyrachowaniem jednostki i urągający nawet jej instynktowi samozachowawczemu, bo niewolący ją do złożenia ofiary z własnego życia czy daniny krwi; to stosunek uczuciowy, unikający analizy rozumowej, bo rozum w rozkładaniu rzeczy prostych jest nieporównanym mistrzem i zawsze wiedzie na manowce. Stuprocentowy racjonalista musi być w życiu politycznym człowiekiem bezideowym.
Czym różni się od idei politycznej doktryna? Oto właśnie swym bezuczuciowym, na wskroś racjonalistycznym charakterem. Doktryna – to po prostu pewne założenia intelektualne, przyjęte jako prawdy bezwzględne, uznane za oczywiste i nie wymagające dalszego dowodu; z „prawd” tych wypływa konieczność logiczna działania w pewnym, ściśle określonym kierunku. Idea jest czymś gorącem, jak promienie słońca, doktryna czymś zimnym, jak blask księżyca. Gdy idea wzdraga się przed logicznym uzasadnieniem, doktryna poszukuje go najchętniej. Gdy idea słabnie, skoro przepuścimy ją przez filtr rozumu, doktryna nabiera rumieńców. Gdy idea, im bardziej brana jest po prostu, tern łatwiej skłania jednostkę do abnegacji i poświęceń, to doktryna im bardziej została uzasadniona intelektualnie, tern łatwiej niewoli człowieka do działania w myśl jej wskazań, bo wiąże z tein działaniem osobisty interes człowieka, albo też wykazuje mu, że znalazł się w matni, z której rozum daje mu jedno tylko wyjście. Idea wymaga wiary, doktryna zaś wymaga… tomów.
Teraz każdy zrozumie łatwo, w jakim sensie odsądziłem ogół demokratów, liberałów, socjalistów, komunistów, cały ogół polityków mijającej epoki od ideowości. Byli to ludzie doktryny, wielbiciele skrajnego racjonalizmu, nie umiejący się ruszyć bez rozumowego ugruntowania swych naczelnych celów politycznych, zaś w głębi duszy sceptycy, nie wierzący właściwie w nic i niezdolni do żadnej abnegacji i poświęceń. Czyż można człowieka bezuczuciowego przekonać choćby najlepszym wywodem rozumowym, że winien poświęcić życie lub powodzenie osobiste na rzecz jakiegoś wyższego celu? Czyż można się dziwić, że intelektualiści, tworzący zawsze główny trzon polityków, przepojeni racjonalizmem swej doktryny, stawali się w życiu publicznym cynikami? Toteż wśród demokratów, socjalistów,komunistów zdolność do ofiar i poświęceń zachowali wyłącznie ludzie prości, mało intelektualni, których rozum nie miał dostatecznej mocy, by rozłożyć do cna uczucie umiłowania lub nienawiści klasowej, które kazało im zmierzać do jakiegoś celu. Byli jednak intelektualiści, zaliczający się do głosicieli tych doktryn, którym nie sposób odmówić ideowego stosunku do swego naczelnego celu politycznego: byli to niektórzy żydzi, głoszący te doktryny i roznoszący je po świecie ze świadomej lub podświadomej nienawiści do ustroju społeczeństw chrześcijańskich. Ci posługiwali się tymi doktrynami, jako – ich zdaniem – walnym środkiem na rozsadzenie narodów chrześcijańskich, na wtargnięcie nie tylko w głąb ich życia publicznego, ale w głąb ich ducha. W służbie temu celowi gotowi byli do ofiar i poświęceń nawet wtedy, gdy trzeba było własnym przykładem zagrzać chrześcijańskich adeptów do ofiarnego, zdecydowanego działania. Jakkolwiek ci ludzie z natury rzeczy byli tylko pozornymi wyznawcami głoszonych przez siebie doktryn, jakkolwiek istotną sprężyną ich działania była nienawiść do ustroju społeczeństw, wśród których żyli, niemniej przeto byli wśród intelektualistów w szeregach demokratów, socjalistów, czy też komunistów jedynym elementem naprawdę ideowym.
Doktryna mniej wrasta w życie człowieka niż idea. Uczucia są zawsze czymś głębszym, bardziej z człowiekiem związanym niż sądy wyrozumowane, choćby najbardziej przemyślane. Ale dlatego właśnie idee są bliższe rzeczywistości niż doktryny; pochodzą z życia bezpośrednio. Idea polityczna może żyć nawet bez żadnego aparatu umysłowego, nawet wtedy, gdy jest zupełnie irracjonalna; zważmy choćby szaleńczą, lecz stanowiącą jedno pasmo poświęceń działalność anarchistów. Natomiast doktryna wymaga jak największego arsenału umysłowego, by była brana serio. Wyznawcom idei wystarcza wizja, by zapłonęli wiarą w jej urzeczywistnienie, zwolennikom doktryny trzeba programu, by potraktowali na serio możliwość jej realizacji. Dla doktryny realizacja -to uzgodnienie szczegółów życia politycznego czy ustrojowych z jej wymogami, choćby w sposób naciągany i sztuczny, dla idei realizacja – to przesiąknięcie nią całej rzeczywistości, to jej zbratanie się z całą rzeczywistością codzienną. Doktryna realizuje się przez kompromis z rzeczywistością, idea przez jej duchowe uzgodnienie ze swą treścią. Doktryna buduje rzeczywistość „naukowo”, od szczegółów do całości, idea przetwarza życie od całości ku szczegółom.Idea sama wyznacza drogę swej realizacji w życiu.
Taktyka ideowego polityka czy grupy politycznej – to prosta droga, wiodąca od chwilowej rzeczywistości do wyższego celu; element gry politycznej jest tu daleko bardziej ograniczony, niż przy działaniu politycznym grup bezideowych. Dotyczy to przede wszystkim idei pozytywnych, opartych na umiłowaniu jakiegoś wyższego celu. Idee, czerpiące swą moc z nienawiści, bywały mniej wybredne w wyborze dróg realizacji. Jest to całkiem zrozumiałe. Doktryna nie przesądza wcale taktyki, zmierzającej do jej urzeczywistnienia. Taktyka może być czymś równoznacznym ze zdradą idei, lecz nigdy nie może być mowy o zdradzie doktryny. Doktryna nie jest bowiem niczym świętem, nie można jej niczym pohańbić; można ją realizować krętymi ścieżkami, podstępem oszustwem. Właściwie i idea, wyrosła z nienawiści, dopuszcza nieetyczne środki walki; jedynie idea, wypływająca z umiłowania jakiegoś wyższego celu, wymaga drogi prostej i szlachetnych środków walki. Byłażby przeto w gorszym położeniu od tamtych? Doprawdy, nie. Przecież mówiłem już przedtem, że etyka chrześcijańska nie oznacza w polityce ani naiwności, ani bezbronności. Nadto posiada jeszcze idea broń, którą nie rozporządza żadna doktryna, w postaci entuzjazmu i ofiarności swych wyznawców. W tym jej potęga. Doktryny więdną, lecz idee zwyciężają w końcu. Z jednej strony ofiary i wyrzeczenia, z drugiej zaś właściwa ludziom ideowym agresywność i śmiałość wiodą ich prędzej, czy później do triumfu.
Między idealizmem, a realizmem politycznym niema wcale sprzeczności. Trzeba tylko dobrze się porozumieć, co się myśli, gdy się mówi o realizmie politycznym. Dla doktrynera realizm – to liczenie się z rzeczywistością, jak z kimś obcym, to „podchodzenie” jej, by od niej coś wytargować na rzecz swej doktryny; jeżeli jednak nadarzy się sposobność, to doktryner chwyta rzeczywistość za gardło, by od niej wymusić jak najwięcej gwałtem. Z takim pojęciem realizmu idealista nie ma oczywiście nic wspólnego. Idealista polityczny mieszka niejako w otaczającej go rzeczywistości. Zna ją, jest to jego rzeczywistość, nie jest ona dlań czymś obcym, choćby przeciwstawiał się jej całą siłą uczucia, rozumu i woli. Dla niego realizm polityczny – to tylko trzeźwa ocena terenu, na którym działa i materiału, na którym opiera swą polityczną pracę. Idea, wyrastająca z umiłowania jakiegoś wyższego celu, jest sama przez się czymś realnym, czymś tkwiącym w owej rzeczywistości, którą należy przeistoczyć. Realizm doktrynerski – to handel z istniejącą rzeczywistością, to proceder kupiecki, realizm idealisty – to realizm, właściwy Aryjczykom, to postępowanie z rzeczywistością za pan brat, jak z kimś bliskim. Realizm doktrynera – to produkt jego podstępnych i wrogich zamiarów wobec rzeczywistości, realizm aryjski – to produkt zdrowego rozsądku, to prosta ostrożność lekarza, polegająca na tym, że stara się, godząc w chorobę, nie ugodzić równocześnie w chorego. Realizm doktrynera liczy się z tym tylko, co dostrzeże lub wymaca dzisiaj; ukryte wnętrze tej rzeczywistości jest mu całkowicie obce i niedostępne. Obliczenia jego nie sięgają głębin, nie sondują tych pokładów, które niczym na powierzchni nie zdradzają swej obecności,choć nie są mimo to mniej realne od zewnętrznie dostrzegalnych. Natomiast realizm idealisty obraca się swobodnie w tych podziemnych warstwach, z nich czerpie najistotniejszą swą treść i na nich opiera nadzieje swego zwycięstwa. Te wartości, nie ujawniające się na powierzchni życia, a przeto dla obcych niedostrzegalne i niemal nieistniejące, te czynniki niewymierne, choć potężne, to niezawodna broń w ręku idealisty politycznego. Jej siły przeciwnik nie docenia, wydobycie jej na jaw – to dla niego kompletne zaskoczenie. Wystarczy tylko przypomnieć pochód faszystów na Rzym, a lepiej jeszcze ogarnięcie władzy przez narodowych socjalistów w Niemczech, choć na tydzień przedtem cała prasa żydowska i socjalistyczna świata promieniała optymizmem i zapewniała swych czytelników buńczucznie, że Hitler – ów biblijny Haman – został już ostatecznie pogrzebany.
Triumf idei bywa z reguły niespodzianką dla doktrynerów, piorunem z jasnego nieba, zdarzeniem z czwartego wymiaru. Imponderabilia mszczą się zawsze na tych, którzy nie umieją ich dostrzec i ocenić ich wagi i na tych, którzy te wartości uczuciowe zuchwale biorą w szulerską rękę, aby ich użyć do jakiejś własnej, fałszywej gry.
Tadeusz Gluziński
10 grudnia 2020 o 12:20
„Czytelnik aryjski pragnie przede wszystkim prawdy i pragnienie to jest ostoją naszej cywilizacji”. Ta maksyma w sposób najbardziej pełny oddaje pojmowanie swoich obowiązków wobec społeczeństwa Tadeusza Gluzińskiego, jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy politycznych okresu międzywojnia. Urodził się w 1888 r. w patriotycznej rodzinie inteligenckiej. Atmosfera panująca w domu rodzinnym sprzyjała wyborowi politycznej drogi, jakiej dokonali Tadeusz Gluziński i jego młodszy brat Kazimierz – późniejszy Przewodniczący Rady Politycznej Narodowych Sił Zbrojnych. Po wstąpieniu do Związku Ludowo-Narodowego Tadeusz Gluziński dość szybko piął się po szczeblach kariery organizacyjnej. Wpłynął na to niewątpliwy talent organizatorski, jak również sukcesy, jakie osiągał jako pisarz i publicysta nacjonalistyczny….
https://www.nacjonalista.pl/2010/11/05/daniel-pater-zyciorysy-dzialaczy-obozu-narodowo-radykalnego/