Trzeba nieustannie tu, wśród emigracji naszej, przypominać wielkich ludzi. Trzeba od nich się uczyć tajemnicy historycznych zwycięstw. Trzeba wierzyć w to, że wszystko może osiągnąć dla swego narodu, człowiek, który z żelazną wolą dąży do celu z nigdy nie wygasłą – bezinteresownością, oddany ojczyźnie bez granic.
Badanie dróg jakimi Roman Dmowski kroczył do zwycięstwa – staje się wprost natchnieniem społecznym. Staje się przykładem, za którym może przyjść, upragniony przez nas wszystkich, następca.
*
Testamentem obowiązującym są dla nas dzieje fantastyczne Romana Dmowskiego. Wskrzesiciel Polski był synem brukarza z Pragi w Warszawie, Walentego Dmowskiego. Dzieciństwo miał bardzo ciężkie. Mieszkał z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa na Pradze, hen daleko od śródmieścia, tuż przy starożytnym kościółku na Kamionku, dla którego przez całe życie zachował czułość i kult. Dzieci chorowite, niedostatek przy dorywczej pracy ojca i zupełny brak widoków na przyszłość. Dzieci wychowywane surowo, ale Pan Roman wspominał rodziców z największą czcią. Mówił o nich stale, przy różnych okazjach.
Ojciec, rozeznawszy wcześnie niezwykłe zdolności małego Romana, posyłał go do szkoły i to z największym wysiłkiem materialnym, tym bardziej, że Roman dwukrotnie powtarzał ten sam rok szkolny w gimnazjum. Oczywiście tylko dlatego, że lekceważył wstrętne dla niego, obowiązujące przepisy rosyjskie.
Opowiadał nam, szczególnie gdy chciał nasze dzieci pobudzić do hartu, jak to biegał codziennie do szkoły wielką trasą daleką przez most Kierbedzia i „główka mu się trzęsła”, bo był tak słaby i wątły, że nie rokowano mu długiego życia. Siostry dwie, śliczne dziewczęta, których fotografie miał Pan Roman zawsze na biurku, zmarły na gruźlicę w kwiecie lat. Jeden z braci też zmarł w dzieciństwie.
Trzeba stwierdzić, że jeżeli Roman Dmowski mógł i zdołał wywalczyć niepodległość, to z powodu dwóch cech charakterystycznych dla jego geniuszu.
Miał on przede wszystkim wyobraźnię, tę broń najwyższego kalibru dla polityka. Nie tę wyobraźnię iluzoryczną, pobudliwą, nerwową, tak często prowadzącą na manowce po jakimś krótkim błyskotliwym powodzeniu. Ale miał on wyobraźnię realisty, wynikającą z doświadczeń, z poszukiwań, z porównań, z obracania się z olśniewającą swobodą wśród zagadnień zbadanych do dna. Zagadnień, w których się orientował jak w substancji własnej.
Dlatego to mógł on zwrócić się 40 lat temu swobodnie do przyjaciela Zygmunta Balickiego: „Zygmuncie, a ty czym chcesz być w niepodległej Polsce?”. Bo on już widział realnie tę Polskę, którą wywalczy – na pewno.
A poza wyobraźnią druga cecha, która doprowadziła go do celu, – to była zaiste żelazna wola. Miał wielkie, tajone potrzeby piękna. Poezja, teatr, sztuka. Miał potrzeby ciepła rodzinnego i był go zawsze spragniony. Ale poczucie odpowiedzialności sprawiło, że nie założył rodziny. Oddany w zupełności polityce, rozumiał, że odpowiedzialność za ognisko domowe utrudniałaby mu oddanie całego siebie narodowi. Nieraz mówił: „Moi drodzy, rodzina to bardzo poważna sprawa. Rodzinie trzeba coś z siebie dać, bo inaczej nie ma rodziny. A ja cały jestem pochłonięty czym innym”.
„Czym innym” – mówił skromnie. A tym czym innym był nadludzki wysiłek samotnego człowieka, który po 30-letniej pracy bez tchu, doprowadził do podpisu Romana Dmowskiego w imieniu Polski na traktacie wersalskim.
Dmowski stawiał przed społeczeństwem, a przede wszystkim przed młodzieżą prosty cel – służbę sprawie narodowej. W tej służbie nie widział ofiary osobistej ani potrzeby nadawania jej cech uroczystych. Całe życie szedł drogą, którą sobie nakreślił, jakby innych dróg nie było, jakby o nich nawet myśleć nie było warto.
Nie był wytworny, nie był rasowy, lecz gdy znalazł się wśród ludzi, od razu górował, nawet samą postacią, nad nimi.
Na czym to polegało? Na harmonii typu fizycznego z duchowym. Nie było w jego głosie, ruchach, postawie, w zdaniu najprostszym – żadnego dysonansu. Był zjawiskiem psychofizycznym, zwartym, z jednej bryły. Dawał przez to od razu poczucie jakiejś – doskonałości, nieokreślonej, bo przecież takiej doskonałości człowiek mieć nie może. Różnorodność, bogactwo jego zainteresowań, właśnie zawsze zharmonizowane, tętniące, bujne i przepojone smakiem życia, smakiem
wiedzy w każdej dziedzinie – sprawiało wrażenie imponującej pełni człowieczeństwa.
Łączył w sobie znakomite, niebywałe poczucie humoru, dobroć serca rzewną, do usług gotową i pełną delikatności. Miał wszechstronne uzdolnienia, związane z pamięcią fenomenalną i z zainteresowaniami umysłowymi. Był poliglotą, władającym wieloma językami i lubił z językoznawcami rozprawiać długo nad pochodzeniem słów i układem ich.
Właśnie ta pełnia, ta jakaś soczystość typu, przyrodnik z wykształcenia, humanista płomienny z zamiłowania, a mąż stanu polski – z Bożej łaski – ta pełnia, którą odczuwał każdy, zetknąwszy się z Romanem Dmowskim, była źródłem jego niezrównanego uroku.
Gdy przyjechał do nas do Madrytu, to w krótkim czasie tak olśnił tam znakomitych ludzi – że latami całymi dopytywali o niego i kazali się przypominać jego pamięci. Charakterystyczne, że zaprzyjaźnił się głównie z największym poetą współczesnym Machado, którego wiersze recytował z zapałem, a nawet dwa przetłumaczył wybornie na język polski.
Nie był on wcale typem rewolucyjnego konspiratora z lat 1905 i następnych. Nie miał też danych na mówcę wiecowego. Miał wstręt do patosu, do frazesów, do przesady i blagi. Ale posiadał ogromną, wytrawną kulturę słowa.
Jego mowy, których było tysiące, nocami i dniami, po całej Polsce, więcej tajnych podczas niewoli, niż jawnych potem, pamiętało się całymi latami. Przemawiał spokojnie, bez gestów, ale całe przemówienie lśniło wprost aforyzmami, obfitowało w analogie uwydatniające bieg rozumowania i od czasu do czasu błyskało złotym humorem.
Był Pan Roman zawsze i w każdej okoliczności pełen prostoty, powiedziałabym, wykwintnej. Ten syn brukarza warszawskiego miał maniery towarzyskie, ogładę i swobodę bycia, wielkopańskie. Nie znosił sztuczności i pychy. Gdy widział te przywary u młodych, to odnosił się do nich z surowa bezwzględnością.
Wszechstronna, bardzo solidna wiedza była podbudową realistycznej wyobraźni Romana Dmowskiego. Tematem jego rozmów, rozważań, przewidywań była stale i prawie wyłącznie Polska. Wymieniał drobiazgowo każdy powjat, jego znaczenie gospodarcze i strategiczne, każdą rzekę, bogactwa naturalne kraju, doskonale znając ich rozmieszczenie.
Gdy tak chodził myślą i sercem nieustannie po całej ziemi rodzinnej, to widziało się, że on jest z nią zespolony na śmierć i życie, że on tak oddychał Polską, jak my oddychamy powietrzem.
W progi naszego domu, zastępującego mu dom rodzinny, wstępował w wieczór wigilijny zawsze z pieśnią na ustach najtkliwszej z kolęd:
„Wszedł między lud ukochany…”
Kochał nas jako dzieci, a później z kolei kochał nasze dzieci, które wychowywał jakby własne – wyrabiając w nich prostotę, hart i rzetelność. A przede wszystkim – odpowiedzialność, pierwszą cechę kształtującą wolę.
Umierał otoczony miłością i najtkliwszą opieką mego szwagra Mieczysława Niklewicza, szlachetnego opiekuna starości Pana Romana, oraz żony jego, Marii z Lutosławskich i gromadką pięciorga ich dzieci, które kochały go jak ojca.
Ostatnie sakramenty przed śmiercią przyjął z pokorą i pobożnością, w pełni świadomości. Dziękował za sprowadzenie księdza, który płakał na widok umierającego wodza narodu.
Izabella Lutosławska-Wolikowska
Najnowsze komentarze