Istnieją kraje cieszące się czymś w rodzaju błogosławieństwa, łaski. Wszystko im służy — nawet nieszczęścia, nawet katastrofy, które je dotykają. Innym w niczym się nie wiedzie i nawet ich sukcesy równoważne są porażkom. Gdy pragną się potwierdzić i robią skok do przodu, w sprawę wdaje się zewnętrzny fatalizm, hamując ich rozpęd i sprowadzając je z powrotem do punktu wyjścia. Tracą wszystkie szanse, nawet na śmieszność.
Być Francuzem to oczywistość: nie jest to żaden powód do zadowolenia ani do cierpienia. Dysponuje się pewnością uprawomocniającą stare pytanie: „Jak można być Persem?”.
Paradoks bycia Persem (w tym wypadku Rumunem) to udręka, jaką trzeba umieć wykorzystać, to wada, z której powinno się wyciągnąć korzyść. Wyznaję, że ongiś targał mną wstyd z powodu przynależności do bylejakiego narodu, do zbiorowiska przegranych, co do pochodzenia których nie miałem najmniejszych złudzeń. Sądziłem (i być może nawet się nie myliłem), że pochodzimy z barbarzyńskich mętów, że wywodzimy się z odpadków wielkich Inwazji, z owych hord, co wyczerpane marszem na Zachód, rozpłaszczyły się wzdłuż Karpat i Dunaju, aby się tam skulić, zapaść w drzemkę, z masy dezerterów włóczących się po rubieżach Imperium, motłochu, który łacińskości liznął tyle, co brudu za paznokciem. Jaka przeszłość, taka teraźniejszość. I taka przyszłość. Cóż za próba dla mojej młodej arogancji! „Jak można być Rumunem?” — to pytanie, na które odpowiedzieć mogłem jedynie bezustanną prostracją. Nienawidząc mych pobratymców, mego kraju, jego ponadczasowych chłopów zakochanych w swej inercji, jak gdyby otępiałych, wstydziłem się, że od nich pochodzę, wyrzekałem się ich, odrzucałem ich pod-wieczność, ich pewność skamieniałych larw, ich geologiczne rozmarzenie. Na próżno doszukiwałem się w ich stężałych rysach jakiegoś rozedrgania, komedianckiego grymasu buntu — niestety, nie było w nich nic z małpy! Czyż, w rzeczy samej, nie byli oni podobni do minerałów? Doszło do tego, że nie wiedząc, jak nimi wstrząsnąć, jak ich pobudzić do życia, zacząłem roić o eksterminacji. Wszak nie wyrządza się krzywdy kamieniom. Ich widok usprawiedliwiał i zbijał z tropu, podsycał i zniechęcał mą histerię. W rezultacie nie przestawałem przeklinać przypadku, który sprawił, że narodziłem się wśród nich.
Owładnięci byli jedną wielką ideą — ideą przeznaczenia, ja natomiast odrzucałem ją ze wszystkich sił, upatrując w niej wymówkę tchórza, wytłumaczenie dla wszelkich abdykacji, wyraz zdrowego rozsądku i jego złowieszczej filozofii. Czego się uczepić? Mój kraj, którego istnienie było najwyraźniej pozbawione jakiegokolwiek sensu, jawił mi się jako skrócona wersja nicości lub materializacja niedorzeczności, jak jakaś Hiszpania bez złotego wieku, bez podbojów i szaleństw i bez Don Kichota naszych goryczy. Cóż za lekcja upokorzenia i sarkazmu, jakież to nieszczęście przynależeć do czegoś takiego — to jak być trędowatym!
Byłem zbyt impertynencki, zbyt zapatrzony w siebie, żeby dostrzec genezę, głębię czy doświadczenia, nagromadzenie klęsk, które przyczyniły się do stworzenia tej wielkiej idei. Miałem ją zrozumieć dopiero dużo później. Nie wiem, jak się we mnie wślizgnęła, lecz gdy w końcu byłem w stanie świadomie ją odczuwać, pogodziłem się z moim krajem, który w jednej chwili przestał być moją obsesją.
Aby uwolnić się od działania, uciskane ludy zdają się na „przeznaczenie”, negatywne zbawienie, a jednocześnie sposób interpretacji zdarzeń. To filozofia historii do użytku codziennego, deterministyczna wizja ufundowana na podstawie afektywnej, metafizyka okolicznościowa…
Chociaż Niemcy są również wrażliwi na przeznaczenie, nie widzą w nim zasady działającej z zewnątrz, lecz moc, która, będąc wprawdzie pierwotnie emanacją ich własnej woli, w końcu wymyka się spod ich kontroli i zwraca przeciwko nim, aby ich zgnieść. Związany z ich apetytem na demiurgię Schicksal zakłada w mniejszym stopniu grę fatalizmu wewnątrz świata, bardziej zaś wewnątrz jaźni. Oznacza to, że jest od nich samych do pewnego momentu zależny.
Trzeba długiego pasma klęsk, by zacząć go pojmować jako zewnętrzny, wszechwładny i suwerenny względem nas, a jest to warunek, który mój kraj spełnia bez reszty. Byłoby nieprzyzwoitością, gdyby uwierzył w wysiłek, w użyteczność czynu, toteż weń nie wierzy i z przyzwoitości godzi się z nieuniknionym. Jestem mu wdzięczny za to, że wraz z kodem rozpaczy odziedziczyłem po nim tę umiejętność życia, ową swobodę wobec Konieczności, podobnie jak mnóstwo impasów i sztukę naginania się do nich. Ochoczo podtrzymując moje rozczarowania, ujawniając mej indolencji tajemnicę ich zachowania, w swej skwapliwości czynienia ze mnie zabiegającego o zachowanie pozorów nicponia przekazał mi on ponadto w spadku wiedzę o tym, w jak sposób się upodlić, zbytnio się przy tym nie kompromitując. Zawdzięczam mu nie tylko moje najpiękniejsze i najpewniejsze niepowodzenia, lecz również zdolność do tuszowania własnych tchórzostw i do zapobiegliwego gromadzenia moich wyrzutów sumienia. Ileż to innych zalet mu zawdzięczam! Tytuły mojej dla niego wdzięczności są doprawdy tak liczne, że nie sposób wymienić ich wszystkich.
Gdyby nie on, to czyż mimo całej mojej dobrej woli potrafiłbym w tak przykładnie bezużyteczny sposób przeżyć swe życie? To on mi w tym pomógł, on mnie ku temu popchnął, on mnie do tego nakłonił. Zapomina się, że nie tak łatwo zmarnować życie; potrzebna jest tutaj długa tradycja, duża wprawa, praca wielu pokoleń. Ale gdy już spełnione zostaną te warunki, wszystko pójdzie jak z płatka. Pewność Bezużyteczności przypada ci wówczas w spadku: to dobro, na które twoi przodkowie zapracowali w pocie czoła za cenę niezliczonych upokorzeń. Ty, szczęściarzu, odcinasz od tego kupony, masz to za darmo. Jeśli zaś chodzi o twoje osobiste upokorzenia, zawsze będziesz mógł je upiększyć lub ukryć, przyjąć postawę zadającego szyku wyskrobka, przyzwoicie zagrać rolę ostatniego z ludzi. Grzeczność, umiejętność znoszenia nieszczęścia, jest przywilejem tych, którzy — od urodzenia przegrani — zaczęli życie od końca. Wiedza, że się należy do plemienia, które nigdy nie istniało, mimo że gorzka, zaprawiona jest wszelako pewną słodyczą, a nawet niejaką rozkoszą.
Rozpacz odczuwana przez mnie dawniej, gdy każdy przy byle okazji przywoływał przeznaczenie, wydaje mi się teraz dziecinadą. Nie wiedziałem wówczas, że stanę się taki sam jak moi ziomkowie, że ja również, kryjąc się za tym słowem, będę mu przypisywał wszystkie okoliczności szczęśliwe i nieszczęśliwe, że — co więcej — uczepię się fatum z ekstazą rozbitka, poświęcając mu moje pierwsze myśli, zanim rzucę się w grozę kolejnego dnia. „Rozpłyniesz się w przestrzeni, o, moja Rosjo!” — wołał w minionym wieku Tituczew. Jego okrzyk odniosłem bardziej zasadnie do mojego kraju, przystosowanego do tego, by zniknąć, w cudowny sposób zorganizowanego, by zostać wchłoniętym, obdarzonego wszelkimi zaletami idealnej i anonimowej ofiary. Nawyk cierpienia bez końca i bez powodu, pełnia klęski — cóż to za wspaniała nauka w szkole zmiażdżonych plemion! Najstarszy historyk rumuński w ten sposób zaczyna swoją kronikę: „Nie człowiek rządzi czasami, lecz czasy rządzą człowiekiem”. Surowa formuła, program i epitafium zakątka Europy. Aby uchwycić ton ludowej wrażliwości w krajach południowego wschodu, wystarczy przypomnieć lamenty chóru w tragedii greckiej. Mocą nieświadomej tradycji naznaczona tym została cała przestrzeń etniczna. Rutyna westchnienia i niedoli, jeremiady małych narodów wobec bestialstwa wielkich! Wystrzegajmy się jednak przesadnych narzekań: czyż nie jest pocieszające, że możemy przeciwstawić bezładowi świata spójność naszych nędz i naszych porażek, a powszechnemu dyletantyzmowi pocieszenie, że w dziedzinie bólu posiedliśmy wprawę obdartych ze skóry i erudytów?
Emil Cioran
30 stycznia 2020 o 17:54
Polecam tekst Emila Ciorana poświęcony Corneliu Codreanu, który ukazał się w 157. numerze „Szczerbca”:
https://www.nacjonalista.pl/2018/04/07/szczerbiec-nr-157-zero-poprawnosci-politycznej/