W ramach cyklu „Poezja na Nacjonalista.pl” przypominamy słynny wiersz naszego wieszcza narodowego.
***
Niech fantastycznie lutnia nastrojona
Wtóruje myśli posępnéj i ciemnej;
Bom oto wstąpił w grób Agamemnona,
I siedzę cichy w kopule podziemnej
Co krwią Atrydów zwalana okrutną.
Serce zasnęło, lecz śni. — Jak mi smutno!
O! jak daleko brzmi ta harfa złota
Któréj mi tylko echo wiecznie słychać!
Druidyczna to z głazów wielkich grota,
Gdzie wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać
I ma Elektry głos — ta bieli płutno
I odzywa się z laurów: jak mi smutno!
Tu po kamieniach z pracowną Arachną
Kłóci się wietrzyk i rwie jéj przędziwo;
Tu cząbry smutne gór spalonych pachną;
Tu wiatr obiegłszy górę ruin siwą,
Napędza nasion kwiatów — a te puchy
Chodzą i w grobie latają jak duchy.
Tu świerszcze polne, pomiędzy kamienie
Przed nadgrobowym pochowane słońcem,
Jakby mi chciały nakazać milczenie
Sykają. — Strasznym jest Rapsodu końcem
Owe sykanie co się w grobach słyszy —
Jest objawieniem, hymnem, pieśnią ciszy.
O! cichy jestem jak wy o! Atrydzi,
Których popioły śpią pod świerszczów strażą.
Ani mię teraz moja małość wstydzi,
Ani się myśli tak jak orły ważą.
Głęboko jestem pokorny i cichy
Tu, w tym grobowcu sławy, zbrodni, pychy.
Nad drzwiami grobu, na granitu zrębie
Wyrasta dąbek w trójkącie z kamieni,
Posadziły go wróble lub gołębie,
I listkami się czarnemi zieleni,
I słońca w ciemny grobowiec nie puszcza;
Zerwałem jeden liść z czarnego kuszcza;
Nie bronił mi go żaden duch ni mara,
Ani w gałązkach jęknęło widziadło;
Tylko się słońcu stała większa szpara,
I wbiegło złote, i do nóg mi padło.
Z razu myślałem, że ten co się wdziera
Blask, była struna to z harfy Homera;
I wyciągnąłem rękę na ciemności
By ją ułowić i napiąć i drżącą
Przymusić do łez i śpiewu i złości
Nad wielkiem niczem grobów i milczącą
Garstką popiołów: — ale w mojem ręku
Ta struna drgnęła i pękła bez jęku.
Tak więc — to los mój na grobowcach siadać
I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych.
To los mój senne królestwa posiadać,
Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych
Albo umarłych — i tak pełny wstrętu…
Na koń! chcę słońca i wichru, i tententu.
Na koń! — Tu łożem suchego potoku,
Gdzie zamiast wody, płynie laur różowy;
Ze łzą i z wielką błyskawicą w oku
Jakby mię wicher gnał błyskawicowy
Lecę, a koń się na powietrzu kładnie —
Jeśli napotka grób rycerzy — padnie.
Na Termopilach? — Nie, na Cheronei
Trzeba się memu załamać koniowi,
Bo jestem z kraju gdzie widmo nadziei
Dla małowiernych serc podobne snowi.
Więc jeśli koń mój w biegu się przestraszy,
To tej mogiły — co równa jest — naszej.
Mnie od mogiły termopilskiej gotów
Odgonić legion umarłych Spartanów;
Bo jestem z kraju smutnego Ilotów,
Z kraju — gdzie rozpacz nie sypie kurhanów,
Z kraju — gdzie zawsze po dniach nieszczęśliwych
Zostaje smutne pół — rycerzy — żywych.
Na Termopilach ja się nie odważę
Osadzić konia w wąwozowym szlaku,
Bo tam być muszą tak patrzące twarze,
Że serce skruszy wstyd — w każdym Polaku.
Ja tam nie będę stał przed Grecyj duchem —
Nie — pierwej skonam: niż tam iść — z łańcuchem.
Na Termopilach — jakąbym zdał sprawę?
Gdyby stanęli męże nad mogiłą?
I pokazawszy mi swe piersi krwawe
Potem spytali wręcz: — Wiele was było?
Zapomnij że jest długi wieków przedział. —
Gdyby spytali tak, — cóżbym powiedział?!
Na Termopilach, bez złotego pasa,
Bez czerwonego leży trup kontusza:
Ale jest nagi trup Leonidasa,
Jest w marmurowych kształtach piękna dusza:
I długo płakał lud takiej ofiary,
Ognia wonnego, i rozbitej czary.
O! Polsko! póki ty duszę anielską
Będziesz więziła w czerepie rubasznym;
Póty kat będzie rąbał twoje cielsko,
Póty nie będzie twój miecz zemsty strasznym,
Póty mieć będziesz hienę na sobie,
I grób — i oczy otworzone w grobie.
Zrzuć do ostatka te płachty ohydne,
Tę — Dejaniry palącą koszulę:
A wstań jak wielkie posągi bezwstydne,
Naga — w styxowym wykąpana mule,
Nowa — nagością żelazną bezczelna —
Nie zawstydzona niczem — nieśmiertelna.
Niech ku północy z cichej się mogiły
Podniesie naród i ludy przelęknie
Że taki wielki posąg — z jednej bryły,
A tak hartowny że w gromach nie pęknie,
Ale z piorunów ma ręce i wieniec;
Gardzący śmiercią wzrok — życia rumieniec.
Polsko! lecz ciebie błyskotkami łudzą;
Pawiem narodów byłaś i papugą;
A teraz jesteś służebnicą cudzą.
Choć wiem że słowa te nie zadrzą długo
W sercu — gdzie nie trwa myśl nawet godziny:
Mówię — bom smutny — i sam pełen winy.
Przeklnij — lecz ciebie przepędzi ma dusza,
Jak Eumenida przez wężowe rózgi.
Boś ty, jedyny syn Prometeusza.
Sęp ci wyjada nie serce — lecz mózgi.
Choć Muzę moją w twojej krwi zaszargam,
Sięgnę do wnętrza twych trzew — i zatargam.
Szczeknij z boleści i przeklinaj syna,
Lecz wiedz — że ręka przekleństw wyciągnięta
Nade mną — zwinie się w łęk jak gadzina,
I z ramion ci się od kruszy zeschnięta,
I w proch ją czarne szatany rozchwycą;
Bo nie masz władzy przekląć — Niewolnico!
20 stycznia 2020 o 22:28
Juliusz Słowacki urodził się 4 września 1809 r. w Krzemieńcu na Wołyniu jako jedyne dziecko Salomei z Januszowskich i Euzebiusza Słowackiego, nauczyciela wymowy w Liceum Krzemienieckim, a potem profesora literatury polskiej Uniwersytetu Wileńskiego. Już od najmłodszych lat Juliusz obracał się w kręgu elity intelektualnej Krzemieńca i Wilna, uczestniczył w życiu salonu literackiego prowadzonego przez Salomeę, a po ojcu odziedziczył zamiłowanie do literatury i talent pisarski. Młodość Słowackiego znaczona była uczuciem platonicznej miłości do Ludwiki, córki profesora Jędrzeja Śniadeckiego oraz przyjaźnią z Ludwikiem Spitznaglem, zdolnym orientalistą, który niespodziewanie popełnił samobójstwo. Poeta przeżywszy głęboko jego śmierć, napisał Godzinę myśli (1833), w której stworzył duchowy portret przyjaciela. Po zakończeniu studiów prawniczych w Wilnie objął w 1829 r. posadę w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu w Warszawie, a rok później opublikował swój pierwszy utwór – powieść poetycką Hugo.
Schyłek roku 1830 uczynił Słowackiego bardem powstania listopadowego, a trzy jego wiersze – Hymn, Kulig, Oda do wolności – przyniosły mu sławę i przychylność patriotycznie usposobionej publiczności. Jako jedyny z grona wielkich romantyków polskich mógł na własne oczy oglądać wybuch narodowego zrywu niepodległościowego. Słowacki nie wstąpił jednak do wojska, ale z polecenia księcia Czartoryskiego udał się z misją dyplomatyczną do Paryża i Londynu, chociaż dręczyło go ustawicznie poczucie winy z powodu opuszczenia walczącego narodu. Poeta nie powrócił już nigdy do kraju. Osiadł w Paryżu i poświęcił się twórczości literackiej. W roku 1832 opublikował dwa pierwsze tomiki Poezji, składające się z powieści poetyckich i dwóch dramatów (Mindowe i Maria Stuart), które nie przyniosły mu jednak oczekiwanej sławy, wręcz przeciwnie, spotkały się z obojętnością. Wpłynęła na to niewątpliwie sytuacja polskich emigrantów przeżywających wciąż narodową żałobę po upadku powstania listopadowego oraz kult osoby wieszcza – Adama Mickiewicza, którego Dziady cz. III oraz Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego wyznaczyły obowiązujące wzorce polskiej literatury narodowej. Słowacki nie chciał się im jednak podporządkowywać, lecz pragnął iść własną drogą twórczą, walczyć o swą niezależność artystyczną i uznanie czytelników. Kroplą przelewającą czarę goryczy była obraza matki Słowackiego przez Mickiewicza, który pod postacią Doktora sportretował w III cz. Dziadów ojczyma poety, przedstawiając go jako zausznika senatora Nowosilcowa. Jedyną słuszną decyzją w tej sytuacji było opuszczenie Paryża. Poeta udał się do Genewy, gdzie przebywał w latach 1832-1835.
Twórczości artystycznej sprzyjało obcowanie z dziewiczą przyrodą Alp, przyjazna atmosfera pensjonatu Eglantyny Pattey oraz znajomość z panną Marią Wodzińską – sympatią poety. Powstały wówczas dramaty Horsztyński i Balladyna, a za arcydzieło okresu gewskiego uznać należy Kordiana – romantyczny dramat polityczny, zrodzony z bolesnych doświadczeń powstania listopadowego. W lutym 1836 roku Słowacki wyjechał do Rzymu, gdzie poznał Zygmunta Krasińskiego, a następnie udał się w podróż na Wschód – do Grecji, Egiptu i Palestyny, w której spędził noc u grobu Chrystusa i zamieszkiwał przez 40 dni w klasztorze mnichów ormiańskich Betcheszban. Owocami literackimi tego orientalnego wojażu były: poemat dygresyjny Podróż do ziemi świętej z Neapolu (1836-1839), poemat prozą Anhelli (wyd. 1838), listy poetyckie i przejmujące liryki (w tym najsłynniejszy Smutno mi Boże…). Następny etap biografii poety wyznaczyła Florencja, gdzie stworzył Poema Piasta Dantyszka herbu Leliwa o piekle oraz Ojca zadżumionych i Wacława, które wraz z utworem W Szwajcarii (powstałym we Włoszech) złożyły się na tom Trzy poemata. Słowacki jako twórca już dojrzały o własnym dorobku i oryginalnym warsztacie artystycznym powrócił do Paryża w grudniu 1838 r. Nowy etap jego biografii przyniósł dramaty: Beatrix Cenci, Mazepę (wyd. 1840) i Lilię Wenedę (wyd. 1840), a także publikację wcześniej powstałych utworów. Słowacki był jednak nadal nierozumiany, marginalizowany w życiu literackim, a jego twórczość spotykała się już nie tyle z obojętnością, co z otwartą niechęcią, a nawet wrogością krytyki. Zwycięstwo w walce o powszechne uznanie i miejsce na literackim Parnasie przyniósł mu rok 1841, kiedy zatryumfował jako autor poematu dygresyjnego pt. Beniowski (pieśni I-V). A jest to, jak określiła go Alina Witkowska, „poemat pożegnań – spraw, ludzi, postaw, poetyk, jest też poematem polemik” – z krytykami, wreszcie w finale pieśni V »z dawnym Bogiem« polskiego Parnasu, z Mickiewiczem. Utwór ten zamyka pewien etap twórczości Słowackiego oparty na kulcie romantycznego indywidualizmu, oznacza pożegnanie z typem bohatera bajronicznego – samotnego buntownika wchodzącego w konflikt ze światem i za wszelką cenę broniącego swej niezależności i prawa do szczęścia. Beniowski, przesycony żywiołem polemicznym, ironią romantyczną, manifestujący wirtuozerię słowa i myśli autora, a więc jego geniusz literacki, nie przynosił jednak nowego, pozytywnego programu literackiego.
Impulsem do przemian światopoglądowych i artystycznych stanie się dopiero spotkanie z Andrzejem Towiańskim (12 lipca 1842 r.), mistrzem duchowym Koła Sprawy Bożej, którego filozofia zafascynuje Słowackiego i skieruje jego myśl na nowe tory. Tak rozpoczyna się nowy mistyczny okres jego twórczości, który przynosi przekład Księcia Niezłomnego Calderona (wyd. 1844) oraz dramaty: Ksiądz Marek (wyd. 1843), Sen Srebrny Salomei (wyd. 1844), Samuela Zborowskiego i Fantazego (prawd. 1843). Kolejny przełom w biografii poety inicjuje jego pobyt leczniczy w Pornic nad oceanem. Tu też rodzi się jego filozofia genezyjska, której literackim wykładem stają się poemat-modlitwa Genezis z Ducha oraz poemat epicki Król-Duch – dzieło monumentalne, nieukończone, nad którym pracował do końca swych dni. Słowacki zmarł w Paryżu 3 kwietnia 1849 roku, prawdopodobnie na gruźlicę. Pochowany został na paryskim cmentarzu Montmarte, ale jego prochy spoczęły na Wawelu w 1927 r.