W podróży po Niemczech dzisiejszych ociera się człowiek o różnego rodzaju mity. Zbudowano je po to, aby poruszały serca mas w określonym kierunku.
Największym, jaki się tam spotyka, jest mit jednolitej i wszechogarniającej pangermańskości: wielkiego mitycznego narodu, który żył kiedyś, w bardzo mrocznych czasach na przestrzeniach całej środkowej, północnej i zachodniej Europy, stanowił skupioną w sobie siłę, a później tylko przez specjalną złośliwość losu rozpadł się, zdegenerował i zmącił swoją rasową jednolitość.
W chwili obecnej, to znaczy od lat pięciu, odbywa się oczyszczanie owego zmącenia i wyrzucanie niepotrzebnych naleciałości. Temu wielkiemu celowi nie wystarcza nawiązywanie do historycznej przeszłości. Przeskoczyć właśnie trzeba przeszłość spisaną. Trzeba rozpędzić się i skoczyć jak najdalej: w mrok dziejów. Poza czasy monarchii Karola Wielkiego, poza okres wędrówek narodów i najazdów ludów germańskich na Rzym. To, co jest wiadome – stanowi przeszkodę dla powstania mitu, najczęściej mu przeczy. Mit mieści się dopiero w czasach, po których może swobodnie przechadzać się domysł i które może swobodnie kształtować twórcza myśl polityka w sojuszu i współpracownictwie z uczonym archeologiem i prehistorykiem. Polityk przyjmuje na siebie jeszcze jedną rolę – rolę i trud poety.
Jednym z pierwszych czynów rewolucji Adolfa Hitlera było zatarcie resztek politycznych odrębności w poszczególnych prowincjach niemieckich i utworzenie jednego parlamentu dla całych Niemiec. Stało się to nie dlatego, aby dzisiejszy władca Niemiec przypisywał zbyt wielką rolę instytucjom przedstawicielstwa narodowego, ale przez utworzenie takiej unifikacji parlamentarnej zacierały się odrębności regionalne i likwidowały siły odśrodkowe. Iściły się marzenia Fryderyka i Bismarcka. Za sprawą parlamentu poszły dalsze reformy jednoczące, które znalazły swój wyraz w nowym prawie: wszystko, cokolwiek mogłoby akcentować niejednolitość „bloku” niemieckiego podlega szybkiej likwidacji. Pan Herman Goering nosi jeszcze co prawda tytuł premiera Prus, ale każdy Niemiec wie doskonale, że ważny jest sam Goering, a nie ten jego już teraz wyłącznie dekoracyjny tytuł.
Dzieło zszywania mozaiki niemieckiej nie jest jeszcze kompletne. Mimo największych wysiłków nie jest to praca na pięć lat.
Jeszcze przecież nawet w nazwie „Rzesza” tkwi wstydliwa prawda, że to, co dzisiaj pragnie uchodzić za jednolity i zwarty blok, składało się z małych kawałeczków, z małych księstw i municypiów, zdradzających do niedawna tendencje odśrodkowe i wcale zażarcie broniących swojej odrębności.
Przecież jeszcze do końca wojny światowej cesarstwo Wilhelma II składało się z czterech królestw, sześciu wielkich księstw, dwunastu księstw i trzech wolnych miast, oraz z terenu Alzacji i Lotaryngii, W połowie wieku zeszłego prymat Prus na tle rywalizacji z Austrią wcale nie rysował się tak jasno, jakby się dziś chciało przedstawiać. Niewiele brakowało, a dzieje Niemiec i dzieje całej Europy poszłyby inaczej. Grę przesądziły drobiazgi i pomyślne zbiegi okoliczności.
Na drodze poszukiwania wzoru jednolitości nie można więc sięgać do wieku XIX, bo w stuleciu dziewiętnastym szwy poszczególnych części niemieckiej mozaiki terenowej były jeszcze bardzo widoczne. Kongres wiedeński zaledwie zespolił różnorodne elementy, a niektóre, jak Pomorze Zachodnie, jak części austriackiego dziedzictwa zgoła, spod wielowiekowego obcego panowania wyjął i przyłączył do niemieckiego Związku.
Do wieków poprzednich również nie bardzo można się odwoływać, bo właśnie w tych wiekach, XVIII i XVII, dokonywało się dopiero owo słynne „mieszanie kart”, którego Fryderyk Wielki był takim mistrzem. W tych wiekach trzon dzisiejszych Niemiec dopiero się tworzył, wypływał z nicości. Gdyby tam szukać przykładów, okazałoby się, że siła, która stworzyła niemiecką potęgę przedwojenną i dziś jeszcze, mimo wszystko, państwem niemieckim kieruje – ma za sobą zaledwie trzy stulecia i żadnej tradycji. Okazałoby się ponadto, że zawołanie „urdeutsch” na tych ziemiach mogłoby być poczytywane za ironię i prowokację, jako że ta cała, niezrównanie zręczna gra polityczna odbyła się na ziemiach nie swoich.
Myśl jasna i oczywista, że Prusy na całej przestrzeni nie mają pod sobą ani jednego kawałeczka, ani jednego kilometra ziemi niemieckiej – nie jest przyjemna, ani nie nadaje się do celów propagandowych. Droga, którą szły losy niemieckie, wikłała się często, plątała się w tak zazdrośnie strzeżonej nazwie „Cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego” niejednokrotnie, ale raz tylko złamała się wyraźnie, skręciła potężnym zygzakiem i przewekslowała na zupełnie inny tor. O tym chciałoby się jak najszybciej zapomnieć.
Wieki średnie również dla ustawiania mitów są kłopotliwe i nieprzydatne. Przede wszystkim kładą one akcent na kraje bardziej ku południowi położone, zalegając cieniem na tych stronach, które tworzą serce dzisiejszych Niemiec. Poza tym nieprzydatne są przez swoją karygodną kłótliwość. „Cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego” bywa co chwila zagrożone w swej całości, a odpadanie krajów raz na zawsze od niemieckiej całości jest w tych okresach zjawiskiem częstym. Jeszcze stosunkowo najodpowiedniejszym wzorem byłoby panowanie Karola Wielkiego. Zarówno pod względem idei, jak i faktycznego posiadania ziem przez ideę wyznaczonych. Na przeszkodzie staje tylko krótkotrwałość tej potęgi. Krótkotrwałość nie nadaje się na przykład. Poza tym leży tu pewien drażliwy punkt: Francja. Potężny kawał dziedzictwa Karolowego odłamał się i poszedł jako podściółka na stworzenie monarchii francuskiej!
Nieporęcznie również byłoby sięgać do tych czasów, kiedy ze zboczy górskich spadały na dzierżawy rzymskie hordy teutońskich barbarzyńców. W rozpowszechnionych dziełach pisarzy łacińskich zbyt realistycznie opisani są ci najeźdźcy, ich dzikość, barbarzyństwo i prymitywność kultury, aby przyjemnie było przypominać te opisy w czasach, gdy wszędzie i powszechnie stwierdza się wysoki stopień kultury dawnych Germanów. Przyjemnie i bezpiecznie. Bo co krytyczniejszemu człowiekowi nasunąć by się musiały porównania i zestawienia, przy czym wyszłoby na jaw, jak wiele spraw i rzeczy niemieckich, przypisywanych genialności uzdolnień rasowych – w rzeczywistości urodziło się nad Morzem Śródziemnym.
Trzeba więc sięgać jeszcze dalej. Wzory tkwią jeszcze głębiej.
Ale co było dawniej?
Jak było dawniej, to znaczy, jak było jeszcze przed pojawieniem się pierwszych hord teutońskich na granicach rzymskich, tak z całą zupełną pewnością jeszcze nie wiadomo. Nauka ścisła, obiektywna i wiarogodna nauka nie wypowiedziała jeszcze swego ostatniego słowa. A raczej wypowiedziała dotąd zaledwie słowo pierwsze, początkowe. Archeologia, prehistoria i antropologia, zaatakowane w czasach ostatnich przez politykę – wzięły gorączkowe tempo pracy i starają się ustalić stan rozsiedlenia rozmaitych ras ludzkich w Europie przed narodzeniem Chrystusa, a nawet dawniej, jeszcze głębiej w mrok dziejowy. Już wiele rzeczy jest wiadomych, już zaczyna się wyłaniać z mgławicy bajek, podań i kłamliwej fantazji prawda, ale czas pewności jeszcze nie nadszedł.
Nie nadszedł? Zależy jednak dla kogo. Są ludzie, którzy już wszystko wiedzą. Ścisła nauka jeszcze wszystkiego nie wie, ale wiedzą już dokładnie, jak było przedtem, dzisiejsi politycy niemieccy, którzy zawarli bardzo bliski pakt porozumienia z niemiecką archeologią, prehistorią i antropologią.
Według nich najdawniejsze czasy przedstawiają się w taki sposób:
Nad brzegami Morza Śródziemnego obwiodła się wąskim paseczkiem cywilizacja antyczna. W jej obrębie działy się rozmaite zdarzenia, wyprowadzały rozliczne procesy dziejowe: asyryjskie, babilońskie, egipskie, egejskie, wreszcie greckie i rzymskie. Był to osobny krąg, krąg nawet ważny i doniosły, ale zamknięty w sobie, nie wytykający nosa poza swoje dzierżawy, bardzo egocentryczny i samolubny: obok siebie nie widział innego świata, nie przeczuwał nawet jego istnienia. Krąg poza tym w charakterze bardzo podejrzany: nieczysty, niejednolity. Cywilizacja Morza Śródziemnego nie miała charakteru europejskiego; nawet w swej końcowej, rzymskiej fazie posiadała przymieszki wschodnie, egipskie, asyryjskie, fenickie i żydowskie.
W tych tysiącleciach, kiedy cywilizacja śródziemnomorska przeżyła swoje wątpliwe dzieje – za ścianą Alp, za ścianą nieprzebytych lasów, jezior, rzek i moczarów, kilkaset kilometrów na północ – rozsiadała się wielką potęgą przestrzeni inna cywilizacja, jednolita i nieprzemieszana: cywilizacja ludów germańskich. Zajmowały one dużą przestrzeń. Akurat taką, jaką przeczuł w swym opisie Tacyt, tylko zapewne większą. Sięgała ona od Alp do Morza Północnego i Bałtyku, który Niemcy uparli się nazywać, gubiąc prawdę po drodze, Morzem Wschodnim, „Ostsee”. Na wschodzie granicą ziem była rzeka Bug, na zachodzie nie starczyła rzeka Ren: daleko jeszcze na lewym jej brzegu mieszkały ludy germańskie. Kto wie nawet, czy Celtowie, protoplaści dzisiejszych Francuzów, nie stanowili dopiero późniejszej inwazji, a w rzeczy samej posiadłości germańskie dosięgały Oceanu Atlantyckiego? Kto wie, czy nie przeciekały do Hiszpanii?!
Poza masą germańską nie było w Europie, przynajmniej w Europie środkowej, prawie nikogo. Na dalekim, najdalszym zachodzie trochę Celtów i Iberów, na dalekim wschodzie trochę Słowian, którzy diabeł wie, skąd się tu w ogóle wzięli. Istnieją słuszne hipotezy, że przywędrowali ze wschodnich, najprawdopodobniej aż azjatyckich stepów.
Posługując się wynikami nauki niemieckiej można wyliczyć dokładnie nazwy poszczególnych ludów germańskich: idą one w setki, w różnych okolicach i w różnych czasach.
Ale odrębna nazwa nie oznaczała bynajmniej odrębności faktycznych, etnicznych. Byli to wszędzie, zarówno nad Wisłą, jak nad Nissą, jak nad Menem i Łabą ci sami Germanie. Wszyscy razem tworzyli jedną wielką, zwartą i jednolitą grupę etniczną, która na wiele setek lat przed narodzeniem Chrystusa wykazywała się wysoką i wspaniałą a szlachetną w linii zasadniczej cywilizacją i kulturą.
Całe to wielkie, dopiero dziś dzięki politykom odkrywane kondominium – rysuje się już jednak bardzo wyraźnie i jest dokładnie nawet w szczegółach znane. Kto widział opery Wagnera i wczuł się w ich świat, będzie miał pojęcie o tym, co współczesny Niemiec ma na myśli, gdy mówi „urgermanische Zeiten”.
Przeskok ponad dwoma tysiącami lat jest tak gruntowny, że wytworzyła się w niemieckim umyśle nie tylko znajomość owych czasów, ale i duża z nimi poufałość. W licznych muzeach niemieckich stoją posągi, a nawet grupy posągów, przedstawiające kobiety i mężczyzn germańskich w narodowych strojach. Na ścianach wiszą ilustracje, na których wymalowano sceny z życia germańskiego. W osobnych gablotkach poustawiano mikroskopijne rekonstrukcje wszystkich rekwizytów życiowych – od kształtu domu do łyżki i bucika. W jednym z muzeów widziałem nawet rekonstrukcję pragermańskiego naczynia, którego nazwy głośno się nie wymawia. Styl psychiczny zaznacza się również w archeologii.
W tych wszystkich eksponatach: rzeźbach, rysunkach, rekonstrukcjach zwraca uwagę realizm, dokładność wykonania. Rzekłbyś – wzorki malowane z natury, wedle recepty malarskiej profesora Bauera z Monachium, świeżo przypomnianej w norymberskiej mowie kanclerza Hitera. Tak wszystko jest dokładne, świeże i szczegółowe. Źdźbła trawy, widoczne na obrazkach, jeszcze się chwieją od potrącenia stopy Germanina, który tędy co dopiero przeszedł. Obserwator sądzi, że minęła zaledwie mała chwila, a to tymczasem malarz bystrość swego spojrzenia tak przerzucił przez dwa tysiąclecia! Ubrania na posągach wykonane zostały przez rzeźbiarza z całą starannością solidnego krawca z Unter den Linden w Berlinie. Nie brak jednej sprzączki, haftki, agrafki, jednego guzika.
Dowiadujemy się, że ten tak zwany świat cywilizowany bardzo długo, bo aż do chwili obecnej karmił się pewnym fałszem, który wytworzyło zbyt niewolnicze zawierzanie księgom greckich i rzymskich autorów. Bezustannie i do znudzenia wszystko odnosiliśmy do tego, co szło od strony Morza Śródziemnego, tak jakby nie było na świecie innych cywilizacji, a te inne cywilizacje jakby nie miały swoich ideałów.
Rola tego wielkiego imperium rasy germańskiej, była dla życia Europy wieków, późniejszych rozstrzygającą, choć niedoceniona. Pod wpływem naporu barbarzyńskich dziczy z zachodu, wschodu i południa dzierżawy ludów germańskich w czasach późniejszych skurczyły się, ale na wydartych terenach została – myśl germańska. Jest rzeczą dowiedzioną, że organizatorami państw, powstałych na kresach ziem niemieckich, byli niemieccy rycerze. Masy rekrutowały się z innych ludów, z barbarzyńskiej tłuszczy, ale góra, ale rycerstwo było germańskie. Gdyby nie ono, hałastra pozostałaby nadal tłuszczą barbarzyńską, swarliwą, dziką i okrutną.
Wszak jeszcze niedawno wielki historyk polski, Szajnocha, a za nim kilku innych, wcale nie obcy był myśli, że szlachta polska wywodziła się z wojowników germańskich; nie nieprawdopodobny jest również fakt, że Mieszko I był synem północnego germańskiego władcy Dagona. A mówiąc poufnie, czymżeż byłaby właściwie Francja bez miecza i rozumu Karola Wielkiego: Normandia, Burgundia, Frankonia. A Holandia, a Flamandowie?
W tym jednolitym, a tak pociągającym obrazie pewien kłopot sprawiała kwestia języka. Tak się już wszystko dobrze układało, a tu jak na złość – kłopot. Ani język francuski, ani żaden ze słowiańskich nie podobny jest w źródłosłowach, fonetyce i składni do języków germańskich.
Ale i to się niebawem wyjaśniło: na odpadłych od Germanii terenach rozbrzmiewała kiedyś mowa germańska, ale zmieszana z gwarą podglebia zatraciła swój czysty, jednolity ton!
Taki to jest ten obraz…
Józef Kisielewski
5 października 2019 o 20:26
Ale tak szczerze to równie dobrze ten tekst mógł zostać napisany o pajacach od „Wielkiej Polski/Wielkiej Lechii od morza do morza, od Budziszyna do Uralu”, co to mieszają fikcję pseudohistoryczną z wyciętymi elementami z wszystkich okresów historii Polski odrzucając niewygodne fakty.
5 października 2019 o 20:29
Tyle tylko, że pomiędzy niemieckimi mitomanami, a polskimi mitomanami jest zasadnicza różnica – ci pierwsi mieli swojego führera, który z całokształtu był osobowością wielkiego formatu, Polacy niestety nie mieli swojego-polskiego Hitlera.
7 października 2019 o 00:38
Dobre komenty.
14 października 2019 o 19:46
A ja się cieszę, że polscy mitomani (ci od Wielkiej Lechii) nie mieli i – jak na razie – nie mają swojego führera, bo skończyłoby się to równie żenującą klęską jak w przypdaku Hitlera.
17 października 2019 o 08:52
Nie ma nic bardziej żenującego niż uznawanie wprowadzenia rządów komunistycznych w Polsce i stanie się pariasem Europy na dziesiątki lat za zwycięstwo w II wojnie światowej.
18 października 2019 o 11:32
Owszem, uznanie wprowadzenia komunizmu za zwycięstwo jest żenujące. Natomiast są bardziej żenujące rzeczy na tym świecie.
19 października 2019 o 13:04
Np ty jesteś żenujący
23 października 2019 o 14:31
No cóż. Mogłeś dyskutować w sposób kompetentny, tzn. bez wycieczek osobistych. Nie skorzystałeś z tej możliwości.
23 listopada 2019 o 22:44
Ale co może być kompetentnego w traceniu czasu na dyskusję z tobą skoro cały czas pierdolisz o tym samym jak katarynka a poza tym jesteś pusty intelektualnie w środku? Dla ciebie „żenującą klęską” nie byłoby ciągnięcie lachy PiSuarowi i innym szabesgoicznym cuckserwom, które są pionierami w sukcesie wprowadzania polityki masowej imigracji, mieszania ras, promowania postaw degeneracyjnych i dewiacyjnych. Weź skocz z wieżowca i rozpierdol se ten pusty łeb bo i tak żaden z ciebie pożytek.
22 lutego 2020 o 15:09
„A ja się cieszę, że polscy mitomani (ci od Wielkiej Lechii) nie mieli i – jak na razie – nie mają swojego führera, bo skończyłoby się to równie żenującą klęską jak w przypdaku Hitlera”
No tak, lepiej byłoby, gdyby nacjonalistyczny przywódca od początku swojej władzy poddał się banksterom, plutokratom, ewentualnie bolszewickiej Moskwie, wtedy na pewno „nie przegrałby”…
Hitler wyzwolił Niemcy ze szponów międzynarodowej plutokracji i banksterów, to było oczywiste, że prędzej, czy później Niemcy musiały stanąć z nimi do wojny i walczyć o zniszczenie tego zagrożenia dla ich bytu. A to, że Polska wolała wybrać międzynarodowych plutokratów i banksterów niż wyzwolone nacjonalistyczne państwa Osi to sama sobie była winna. Twierdząc, że nie chciałbyś polskiego Hitlera, bo ten wypowiedziałby wojnę plutokracji otwarcie deklarujesz, że nie chciałbyś zwycięstwa nacjonalizmu w Polsce, a więc również na całym świecie (bo Polska nacjonalistyczna w antynacjonalistycznym otoczeniu nie może przetrwać). Nacjonaliści prędzej, czy później sami będą musieli podjąć ryzyko wojny z liberalizmem, tak jak Hitler musiał podjąć to ryzyko. Dlatego twój argument jest żenujący do samego dna. Polski Hitler to znaczy taki, co w Polsce zrobi to samo, co zrobił niemiecki Hitler w Niemczech, czyli w praktyce jego polityka wewnętrzna będzie wręcz cudem i promowaniem w narodzie tego, co najlepsze. I to jest prawdziwa ocena potencjalnego polskiego Hitlera, a nie jakieś pierdolenie o tym, że skończyłby równie żenująco, jak jego niemiecki odpowiednik. Tak jakby jego porażka nie zależała od wielu skomplikowanych czynników, na które nie zawsze miał wpływ, tylko jedynie od tego, że po prostu był Hitlerem i był narodowym socjalistą. Głupi jesteś, jak but.