Nie pojmuję, dlaczego pewne rodzaje sztuki uważamy za niższe, trywialne i godne pogardy. Mówi się np. o jakiejś komedii, że „wyradza się w farsę“, słuszniejszym byłoby określenie o „przechodzeniu w farsę“, co zaś dotyczy „wyradzania“, to z równą słusznością dałoby się powiedzieć, że coś „wyradza się w tragedię“. O innej znów historii opowiada się, iż jest „melodramatyczna“ i rzecz dziwna, nie uchodzi to wcale za opinję pochlebną. Zjadliwa krytyka, Bóg wie dlaczego, szafuje obojętnie etykietami „sensacyjny“ i „pantomimiczny“, pomijając fakt, że każdy artystyczny wysiłek stanowi sensację, dobra zaś pantomima (w istocie nieistniejąca) byłaby najmilszą, dającą się pomyśleć sensacją. Często słyszy się zdanie: „dobre to, jak na romans kryminalny“, podobnie jak się mówi „dobre to, jak na epos“.
Jakiekolwiek wady i zalety posiada tego rodzaju klasyfikacja, wywiera ona w każdym razie wpływ szkodliwy. Formom artystycznym lżejszym i mniej poważnym odbiera wszelką godność, obdzierając je z wyższych zadań, co grozi im, iż staną się tak złe, za jakie się je uważa. Są one podrzutkami wielkiej matki, wychowanymi w ukryciu, w brudzie i nieukształceniu, którym jeśli uda się nawet rzecz dobra, należy ją przypisać raczej przypadkowi, niż działaniu wrodzonego instynktu. Zwyczajne opowiadanie detektywne, z tajemniczymi morderstwami, jest dla rozsądnego czytelnika tylko niezwykłym sposobem patrzenia na planetę, zamieszkaną przez samych durniów, poszukujących swego nosa i niezdolnych do przeniknięcia charakteru własnych żon. Zwykła pantomina może być dla nas satyrycznym wizerunkiem wstrętnego świata bez przyczyn i skutków, pełnego zwalczających się atomów, może stać się przewlekłą torturą duchową. Zwyczajna farsa wyda się znów światem nędznej trywialności. Nie da się temu zaprzeczyć, ale błąd tkwi tu nie gdzie indziej, tylko w naszej postawie, scharakteryzowanej na początku niniejszego rozdziału. Bez wątpienia inne dziedziny sztuki upadłyby również, gdybyśmy niemi od początku ich istnienia pogardzili. Gdybyśmy mówili tym samym tonem o sonetach, co o piosenkach z Café chantant, sonet stałby się czymś tak straszliwym i niesamowitym, że szkoda wprost, iż brak takiego przykładu. Gdyby twierdzono, że epika jest literaturą dla dzieci i nianiek, możliwe, iż „Raj“ Miltona zaliczano by dziś do pantomin. Tytuł brzmiałby wówczas „Maciek w piekle“. Któż zresztą uważałby za stosowne doprowadzać dzieło swoje do doskonałości, gdyby doskonałość sama przez się była czymś groteskowym? Po cóż miałby Szekspir pisać „Otella“, gdyby całkowity triumf jego miał się zawrzeć w pochwale: „Pan Szekspir nadaje się do rzeczy wyższych, niż pisanie tragedyj“. Dlatego to sposób odnoszenia się do farsy i jej dzikszych odmian musiał wywołać skutki fatalne.
W tym bezwzględnym poniżeniu utworów artystycznych tak wysokiej miary i tak popularnych, tkwi prawdopodobnie wiele przyczyn: ja natomiast ze swej strony pewien jestem, że wynikło ono z ogromnego braku wiary i radości życia wśród estetów naszych, którzy zarazili tym nawet rewolucjonistów (ludzi niegdyś najlepsze rokujących nadzieje). Doszło do tego, że nawet ci, którzy mogliby nawoływać do strącania gwiazd w morze, są niepewni, czy znalazłyby się one tam na miejscu właściwym. Każda estetyczna forma literacka powinna być symbolem pewnej fazy ludzkiego ducha, ale gdy faza sama przez się działa dostatecznie przekonywująco, ta, zanim skrzepnie w artystyczny wyraz, musi ulec pewnej stylizacji i zaostrzeniu, w zamian za swój ułudny charakter. Starzec, siedzący samotnie u ogniska może np. ucieleśniać całą wielkość tragiczną króla Leara lub ojca Goriota, lecz zanim zużytkowalibyśmy go literacko, musiałby on uczynić coś więcej, niż utkwić wzrok w ognisku. Usprawiedliwienie racji bytu farsy i pantominy powinno wyrastać z żywego ruchu umysłów, ruchu, w którym, pośród skłonności modernistycznych, jak do tej pory widać tylko bolesne strony życia, przesadzone do wprost niewiarygodnego stopnia.
Powiada się, że cierpienie jest w życiu pierwiastkiem przeważającym, ale jest to słuszne zaledwie w dość ciasnym znaczeniu. Cierpienie, mroczna i straszliwa strona życia, wywiera wpływ pociągający tylko na młodego artystę, podobnie jak na ucznia rysowanie w książkach szkolnych diabłów i wisielców. Rozkosz natomiast stanowi rzecz o wiele subtelniejszą, nęcącą, gdyż jest ona w życiu pierwiastkiem podstawowym, który przesyca każdy nasz oddech i każdą wypitą szklankę herbaty. Literatura rozkoszy przedstawia nieskończenie więcej trudności, jest rzadsza i bardziej zwycięska, niż literatura cierpienia; z pośród rozmaitych zaś jej postaci na największy szacunek i opiekę zasługuje tak zwana farsa.
Najcichszego i spokojnego człowieka napada nieraz nagły i ślepy głód zaznania możliwości i niemożliwości bytu; wówczas zapytuje on bez ogródek, coby się stało, gdyby np. czajnik zawierał słoną wodę lub miód, gdyby zegar wskazywał naraz wszystkie godziny, gdyby świeca zaczęła płonąć zielono zamiast czerwono, a brama domu wychodziła na morze lub kartoflisko, zamiast na ulicę w Londynie. Kto czuje, że nawiedziła go ta nieokreślona anarchia, tego opanował chwilowo duch farsy. Kuba rozcinający jednym ciosem żandarma na dwoje (nie należy mieć tu nic zdrożnego na myśli) urzeczywistnia jedno z naszych marzeń. Właściwość tę podtrzymuje i uzmysławia właśnie krajobraz i architektura cechująca zwykle farsę. Gdyby cała akcja nie rozgrywała się w atmosferze odrębnej, gdyby na gruszy nie wisiały jabłka, a czerwona rzeka i dziwaczny krajobraz nie stały w perspektywie, działanie byłoby całkiem odmienne. Ulice, budy, rynsztoki farsy, rzeczy dla przeciętnego estety tak zwyczajne, stają się tu główną częścią składową estetycznego założenia. Chcąc doznawać stale nowych wrażeń widz pragnie ujrzeć tutaj naprawdę drzwi nowoczesne, które się podnoszą i opadają; zobaczyć prawdziwego piekarza, którego kukiełki same latają w powietrzu; inaczej bowiem nie można by zauważyć, w tym całym napięciu wewnętrznym, wywołanym przez napływ cywilizacji, nagłego wystąpienia krasnoludka, czy Wyrwidęba. Gdy runie obecny ciasny kierunek estetyzujący, wówczas dopiero farsa osiągnie uznanie i szacunek. Gdy ludzie przestaną malować mieszkania swe na szaro i zielono, dekorować je japońskimi różami, wtedy nawet esteci wybudują domy w stylu pantominy, gdzie wszystkie klamki i kołatki będą od wewnątrz, domy z zapadającymi się schodami i z komicznymi obiadami, ukazującymi się nagle z wgłębienia, jak „stoliczku nakryj się“. W każdym razie urządzenie trybu naszego życia według tego rodzaju sztuki będzie równie mądre, jak według którejkolwiek innej.
Całe to pojmowanie farsy i pantominy może wydać się zgoła bezsensem, lecz, możliwe, iż właśnie jesteśmy pozbawieni sensu. Nic bowiem w epoce naszej nie zdarza się tak rzadko, jak wesołość. Nawet ludzie najbogatsi duchowo, gdy wypada im napisać rzecz komiczną, czynią to w błędnym założeniu, iż literatura humorystyczna należy do rzeczy płytkich. A przecież, powracając z przedstawienia „Snu nocy letniej“, czujemy tak samo podniosły nastrój, jak po „Królu Learze“. Wesołość bowiem rzeczy tych starsza jest niż ból, ich głupota zdrowsza niż mądrość, miłość silniejsza od śmierci. Dawni mistrze tej zdrowej niedorzeczności Arystofanes i Rabelais albo Szekspir mieli prawdopodobnie niejedno starcie z ascetami i rygorystami swego czasu, jakkolwiek czuli niewątpliwie respekt przed szanowną surowością obyczaju i ascezą. Z jakiem jednak kolącym szyderstwem i niesłychanym naigrawaniem ścigaliby oni te estetyczne typy i kierunki, które widząc w niemoralności swój sztandar, nie znalazły w tym nawet zadowolenia własnego i będąc niedorzeczne, nie zdobyły się na zuchwalstwo włożenia czapki błazeńskiej bez dzwonka.
Gilbert Keith Chesterton
Fragment książki „Obrona rzeczy wzgardzonych” wydanej przez Instytut Norwida (część środowiska NOP).
Najnowsze komentarze