Nie upłynęło kilka minut, gdy Antoni wniósł dzienniki, przywiezione przez szofera. Wszyscy rzucili się na nie. Od razu wpadły w oczy wydrukowane wielkimi literami sensacyjne nagłówki, po których następowały długie opisy zbrodni.
Nagie fakty, odarte ze zwykłej frazeologii reporterskiej, przedstawiały się niezwykle. Przed południem poprzedniego dnia jeden z komisariatów policji warszawskiej został zaalarmowany telefonem. Służący mecenasa Culmera zawiadamiał, że jego pan został przed chwilą zamordowany, ze widział uciekającego mordercę i poznał go. Nagle rozmowa się ucięła i gdy próbowano ją nawiązać, telefon mecenasa nie odpowiadał. Policja pośpieszyła na miejsce i, zastawszy drzwi uchylone, weszła do mieszkania. W gabinecie mecenasa zastała dwa trupy: pana i służącego. Mecenas był uduszony; na szyi widoczne były ślady palców mordercy. Służący był powalony uderzeniem w skroń, zdaje się po prostu pięścią. Słuchawka telefonu wisiała: widocznie zabito go w trakcie rozmowy. W mieszkaniu nie znaleziono żywej duszy. Dopiero po upływie kilkunastu minut kucharka, a po niej pokojówka wróciły z miasta.
Twardowski doczytywał opis, który kończył się wyrażeniem zdania, że morderca musiał być człowiekiem niezwykłej siły fizycznej.. Przemknęła mu przez głowę myśl i zdrętwiał. Spojrzał na księdza Rybarzewskiego. Ten patrzył w ziemię, a twarz miał jak zamurowaną. W pokoju panowała cisza, nikt nie wyrzekł jednego słowa.
Twardowski trzymał w ręku dziennik, w który włożył sporo pieniędzy i który uważał po trosze za swój organ. Zaczął go przeglądać machinalnie, gdy jego oko padło na tytuł: „Ś. p. Henryk Culmer. Wspomnienie pośmiertne o zamordowanym mecenasie”.
Pomyślał – ciekawa rzecz, co oni mogli napisać…Czytał i oczom nie wierzył. Artykuł był jednym panegirykiem: Culmer pochodził z zacnej rodziny; ojciec jego był wielkim, zasłużonym patriotą, on sam, zacnym obywatelem kraju, mądry prawnik, otoczony powszechnym zaufaniem i szacunkiem, śmierć jego jest niepowetowaną stratą, zwyrodniały morderca ugodził swym ciosem nie tylko jego, ale całe społeczeństwo… Zerwał się wzburzony.
– A to hołota! – krzyknął. Wszyscy spojrzeli na niego przestraszeni.
– Niech ksiądz to przeczyta! Rzucił przed proboszcza gazetę.
Ksiądz się zagłębił w artykule. Doczytał go do końca i odkładając na bok gazetę, rzekł spokojnie:
– Tak, to niegodne. Nie wolno tak kłamać. Nie rozumiem nadto powodu: wszak nie należą do jego przyjaciół…
– Powód?.. – zawołał z wściekłością Twardowski. – Nikczemne tchórzostwo! Ponieważ pisali przeciwko niemu, wiec boja się, żeby nie oskarżono ich o moralny przynajmniej udział w zabójstwie i ratują się wychwalaniem łotra…
Zadzwonił – wszedł Antoni.
– Powiedz Markowi, żeby za pól godziny był gotów. Jadę do Warszawy.
– Może lepiej – zauważył ksiądz z prośba w głosie – żeby się pan teraz tam nie pokazywał…
– Muszę – odrzekł- inaczej wszystko mi popsują.
– Zabierz mnie ze sobą – prosiła Wanda.
– Nie, kochanie, nie będę miał tam chwili czasu dla ciebie. Cóż byś robiła sama w mieście? Dziś wieczorem wrócę.
Pożegnał się i poszedł przygotować się do drogi. Ledwie się drzwi za nim zamknęły panna Czarnkowska zaatakowała proboszcza:
– Zdaje mi się, że ksiądz od wczoraj zmienił zdanie. Ksiądz popatrzył na nią:
- Tak jak pani – odrzekł spokojnie.
– Ja co innego. Ja z nim wczoraj cały wieczór rozmawiałam.
– A ja cały wieczór o nim myślałem.
– Cóż wy rozmawiacie jakimiś zagadkami – wtrąciła się pani Czarnkowska.
– Nic nie rozumiem.
– Ksiądz proboszcz – objaśniła dziewczyna – był wczoraj przekonany, że zabójstwo Culmera to dzieło Zbigniewa i surowo go sądził.
– A panna Wanda – uzupełnił proboszcz – w tym samym przekonaniu zawzięcie broniła narzeczonego.
– To wy myślicie – zapytała zdziwiona kobieta – że Zbigniew w tym nie miał udziału?…
– Najmniejszego – odparła Wanda. – Dla niego wczorajsza wiadomość była tak samo niespodziewana, jak dla nas.
– Myślę, Wandeczko, że się mylisz – rzekła matka. – On zawsze mówił, ze jego zadaniem jest ukarać zbrodniarza, który zniszczył życie Alfredowi i nie tylko jemu. On miał prawo to zrobić i Bóg mu wybaczy.
Ksiądz patrzył na nieszczęśliwą kobietę ze współczuciem.
– Nie. mamusiu – odrzekła Wanda. . Zbigniew mi powiedział, ze tak samo myśli, jak ksiądz proboszcz. Ja wczoraj tak mówiłam, jak mama dzisiaj, bo ja tak w niego strasznie wierze, że zawsze go będę broniła. Ale byłam ogromnie szczęśliwa, gdy mi powiedział, że on z tym nie ma nic wspólnego.
Ksiądz czule spojrzał na Wandę.
– Ach, jaki to szczęśliwy człowiek ten pan Twardowski! Niech pani powie po prostu, że go pani strasznie kocha, a że jest pani prawdziwą kobietą, więc ta miłość nie pozwala pani sądzić, tylko każe bronić. I dobrze pani robi. Mówię to nie jako ksiądz, ale jako zwyczajny człowiek i przyjaciel, który pragnie, żeby pani była szczęśliwa.
Spojrzała wdzięcznie na proboszcza i zapytała z łagodnym wyrzutem:
– A dlaczego ksiądz był wczoraj taki surowy?…
– Ja sobie wyrzucałem, że jestem nie dość surowy. Przede wszystkim jestem księdzem i staram się być księdzem uczciwym. Nie mam potrzeby pani mówić, jak religia nasza sądzi zabójstwo. Po wtóre, jestem obywatelem cywilizowanego społeczeństwa. W co się zamieni życie tego społeczeństwa, jeżeli przyznamy jednostce ludzkiej prawo karania śmiercią krzywd swoich i nie swoich? Przecież w tym społeczeństwie nie wszyscy są naprawdę chrześcijanami i nie wszyscy są cywilizowani moralnie: na najwyższych nawet stanowiskach spotyka pani ludzi z instynktami dzikimi, którzy, jeżeli nie mordują, to tylko dlatego, że się boją. Niech im pani da to prawo, to każde morderstwo uzasadnią jakimiś urojonymi krzywdami. Lepiej nie ukarać dostatecznie jednej krzywdy, niż otworzyć pole dla mnóstwa zbrodni…
– Ale ja was obie, drogie panie, rozumiem – dorzucił po chwili milczenia. – Przyznajecie z pokorą, że się ucieszyłem, kiedy dowiedziałem się, ze ten zbrodniarz nie żyje. Już nikogo nie zamorduje, powiedziałem sobie. I gdyby mi przyszło wydać wyrok na jego zabójcę, byłaby to najcięższa chwila w moim życiu… Kiedy już mam mówić szczerze, wyspowiadam się z wielkiego grzechu: żyje dziś w strachu, żeby sprawca tego zabójstwa nie dostał się w ręce urzędowej sprawiedliwości.
– Niech go Pan Bóg strzeże! – zawołała pani Czarnkowska, która długo milczała, bo dowiedziawszy się, że to nie Twardowski zabił Culmera, musiała na nowo przemyśleć całą sprawę.
– Ale wobec tego, że Zbigniew jest obcy sprawie tego zabójstwa – zapytała Wanda – dlaczego mu ksiądz odradzał pokazywania się w Warszawie? Proboszcz się nieco zmieszał i nie zaraz odpowiedział.
– Ja się o niego nie obawiam – rzekł po chwili. – Tylko on może mimo woli zaszkodzić innym. Niejeden człowiek cichy, żyjący w cieniu, miał porachunki z Culmerem. Niejeden z nich miał stosunki z panem Zbigniewem. Ten, jako człowiek znany, może przez swoja obecność w Warszawie zwrócić uwagę na kogoś, całkiem nawet niewinnego i przyprawić go o kłopoty, nie mówię o nieszczęście…
Wanda, wysłuchawszy tej mętnej odpowiedzi, doszła do przekonania, że proboszcz, gdyby chciał, mógł wyraźniej wypowiedzieć, co myśli.
***
Koło południa Twardowski zajechał do swego warszawskiego mieszkania. Z pewnym zdziwieniem dowiedział się od Michała, że o dziewiątej rano zapytywał o niego telefonicznie profesor Paloma Oldelhuis. Jeszcze więcej się zdziwił, gdy usłyszał dalszy ciąg raportu. Pan profesor zapowiedział, że zadzwoni drugi raz podczas śniadania, koło drugiej, bo pan pewnie przyjedzie.
– O dziewiątej rano sam jeszcze nie wiedział, że będzie dziś w mieście: skądże mógł wiedzieć o tym holenderski profesor? Domyślił się, że śmierć Culmera ściągnie go do Warszawy. Pewnie chce mówić o czymś w związku z tą sprawą. Ciekawa rzecz, co powie…
Kazał sobie przygotować śniadanie na pierwszą i zadzwonił do starego Grzybowskiego. Umówił się, że będzie u niego o trzeciej i że na wpół do czwartej Grzybowski ściągnie kilku przyjaciół, po czym wsiadł w samochód i pojechał do redakcji dziennika, który go rano wprawił w taką wściekłość. Redaktor, dotychczas ogromnie przyjacielski i okazujący Twardowskiemu zrozumiały respekt, przyjął go zimno, z widocznym zakłopotaniem.
Zaczął od tego, że jest niezmiernie zajęty, ma bardzo pilną robotę, a zaraz potem wyraził żal, że Twardowski niepotrzebnie przyszedł do redakcji, że wołałby sam przyjść do jego mieszkania. Jedno z drugim nie bardzo się kleiło.
– Nie mam za wiele czasu – rzekł Twardowski – przyjechałem do Warszawy na kilka godzin; czytałem dziś rano na wsi wspomnienie o Culmerze w waszym piśmie i chciałbym, żeby mi pan wytłumaczył, co podyktowało panom ten panegiryk. Jak on się godzi ze stanowiskiem pisma, które wałczyło z tym łotrem…
– Proszę pana – odparł sucho redaktor – myśmy prowadzili walkę piórem, ale nie chcemy mieć nic wspólnego z morderstwem.
– Któż żąda od panów, ażebyście mieli z nim coś wspólnego?…
Zamiast odpowiedzi redaktor, widocznie mocno zdenerwowany, mówił:
– Gdybyśmy przypuszczali, że to się tak skończy, nigdy byśmy tej walki nie zaczynali. Dziś położenie nasze jest bardzo niebezpieczne.
– Boicie się, że policja w was będzie widziała morderców Culmera?
– Nie o to chodzi. To nam nie grozi. Ale sam pan mówił przecież, ze Culmer ma za sobą potężną organizację. Oni się będą mścili.
– Na was?
– Na tych, którzy są na widowni, a nie na tych, którzy się ukrywają.
– I żeby przebłagać mścicieli Culmera, wypisaliście tyle obrzydliwych kłamstw.
– Żeby się odgrodzić od ludzi, którzy wojują nie naszą bronią.
– Czy nie było innego sposobu?.. mniej ubliżającego pismu?… mniej poniżającego….
Redaktor zbladł. Głos mu zaczął drżeć w krtani.
– Proszę pana, ja dłużej z panem mówić nie mogę… Ja jestem odpowiedzialny za pismo, za jego redakcję i robię, co uważam za potrzebne, do zabezpieczenia…
– Swej skóry – przerwał mu Twardowski.
– Żegnam pana. Z tej rozmowy, z jej treści i tonu Twardowski wyciągnął kilka wniosków: redakcja jest w panicznym strachu; uważają jego wizyty za niepożądane, mogące ściągnąć na nich niebezpieczeństwo; widzą w nim sprawcę śmierci Culmera.
Podczas śniadania zadzwonił Oldenhuis. Prosił, żeby Twardowski przed zobaczeniem się z nim nie wyjeżdżał z Warszawy i przyrzekł przyjść o piątej. Po śniadaniu Twardowski poszedł do Grzybowskiego. Starzec, witając się z nim, uścisnął mu rękę długo i mocno.
– Dawno pan przyjechał?
– Dziś w południe.
– To pan jeszcze nie wie, co się tu dzieje. Cała Warszawa się trzęsie… Ogromne wrażenie zrobiło sprzątnięcie tego łajdaka.
– Musiało wywołać powszechne oburzenie…
– Tak… Ale ludzie dzisiejsi nie bardzo umieją się oburzać, są dość otrzaskani.
– Głównie ich obchodzi, jacy to są sprawcy zabójstwa i jakie są ich motywy. Kursuje cały szereg teorii.
– Jestem bardzo ciekawy.
– Według jednej zabili go bolszewicy rosyjscy jako wybitnego wroga Sowietów. Inni powiadają, ze u niego były złożone papiery generała Podolskiego. Ci, których te akta kompromitowały, żądali ich wydania, a gdy odmówił, zamordowali go i archiwum zabrali. Jeszcze inni mówią, ze posiadał nici spisku Ukraińców i Niemców przeciw Polsce i został uprzątnięty przez ich agentów… Zabawnie się tego wszystkiego słucha, gdy się wie, kim był pan Culmer…
– A cóż policja?
– Przede wszystkim na policję ludzie wygadują. W biały dzień, w środku miasta zamordowano dwóch ludzi i sprawcy bezkarnie zbiegli…Ona zaś sama łamie sobie głowę nad zagadkami, których nie umie rozwiązać. Służący Culmera na chwilę przed swoja śmiercią alarmował telefonicznie policje i mówił, że poznał zabójcę. Tymczasem zeznania kucharki i pokojówki wskazywałyby raczej, ze był wspólnikiem zabójców: pierwszej przeszkodził wyjść wcześniej na miasto po zakupy, tak że poszła dopiero po dziesiątej, druga zaś wyprawił z całą listą sprawunków do załatwienia, widocznie mu zależało na tym, żeby w chwili zabójstwa żadnej z nich nie było w domu. Zabójca, zdaniem policji, był tylko jeden, załatwił się z dwoma ludźmi w sposób, świadczący o niezwykłej sile fizycznej. Toteż w jego poszukiwaniu zwrócono uwagę na sferę zawodowych bokserów.
Grzybowski był widocznie tym wszystkim bardzo podniecony.
– Byłem w redakcji – rzekł krótko Twardowski.
– Zrobili świństwo z tym artykułem o Culmerze – zauważył Grzybowski, jak zwykle, bezceremonialny. – Wiedziałem, że nie są bohaterami, ale nie myślałem, że to tacy tchórze… Swoją drogą, gdyby to nie spadło na nich tak nieoczekiwanie, gdyby byli do tego choć trochę przygotowani, na pewno nie zareagowaliby w tak idiotyczny sposób…
Twardowski się uśmiechnął.
– Zdaje się, że pan mi przypisuje zasługę uprzątnięcia Culmera ze świata.
Grzybowski szeroko otworzył oczy. Widać było, ze nie miał w tym względzie żadnej wątpliwości.
– Nie, panie – mówił Twardowski – nie mam powołania na mordercę. Załatwianie się na tej drodze nawet z takimi łotrami, jak Culmer, nie zgadza się z mymi instynktami, ani z mymi zasadami etycznymi, ani z mymi poglądami na potrzeby cywilizowanego społeczeństwa. Zresztą, gdybym wszedł kiedykolwiek na te drogę w walce o sprawę, której służę, uważałbym za konieczne przede wszystkim zrobić to, co pan powiedział, mianowicie przygotować swych towarzyszy walki, żeby się umieli należycie zachować.
– Wiec któż zabił Culmera? – zapytał Grzybowski.
– Nie wiem. Mam tylko przypuszczenie, ale rozumie pan, że w tej właśnie sprawie nie powinno się przypuszczeń wypowiadać. Zaczęli się schodzić zaproszeni przyjaciele, znosząc wiadomości o tym, co mówią na mieście i co wiedza od policji. Nie przybyło nic istotnie nowego. Gdy się zeszli wszyscy, zabrał głos gospodarz:
– Wczoraj wieczór, proszę panów, rozmawialiśmy tu o zabójstwie Culmera w związku z walką, którą z nim prowadziliśmy. Otóż dziś uważam sobie za obowiązek stwierdzić, że to zabójstwo żadnego związku z nasza walką nie ma. Wszyscy ze zdziwieniem spojrzeli na Twardowskiego.
– Dla wszystkich tu obecnych – mówił dalej starzec – nawet dla pana Twardowskiego, który wiele musiał się stykać z tym łajdakiem, śmierć jego jest całkowitą niespodzianką. Zasłużył się i nam i całemu społeczeństwu – dodał z sarkastycznym uśmiechem – ktoś nieznany, kto miał z nim widocznie swoje porachunki. To, co mówię jest bezsprzeczną prawdą.
Grzybowski widocznie zawiadamiał obecnych w jak najbardziej przekonywujący sposób, że się dotychczas mylili. Widać też było po twarzach, że ich przekonał.
– Mam pewne dane – rzekł jeden z obecnych – że grabarze nas o to posądzają. Przytoczył kilka rozmów które do niego doszły.
– To może nie jest złe – zauważył Twardowski. – Rzuci na nich postrach, a ten zawsze jest czynnikiem dezorganizującym, zwłaszcza w sferze nie odznaczającej się bohaterstwem. Gorzej jest, gdy śmierć naszego wroga wywołuje panikę wśród naszych ludzi.
– Panikę? – odezwało się kilka głosów z odcieniem obrazy.
– Czegoż innego dowodzi artykuł o Culmerze w naszym piśmie?
– Nasi ludzie są oburzeni na ten artykuł – ktoś odpowiedział.
– Ale ukazał się w naszym piśmie. Artykuł ten jest wyrazem nikczemnego tchórzostwa, które w strachu o swą własną skórę szerzy szkodliwe kłamstwa. Jest przy tym samobójczy, bo rozzuchwala przeciwnika.
– Mówiono mi – rzekł Piętka, znajdujący się wśród obecnych – że, gdy wiadomość o zabójstwie Culmera przyszła do redakcji, redaktor zawołał: “Teraz nas zaczną mordować”…
Twardowski spojrzał na gospodarza.
– Piękna reakcja! – szydził.
– Tak… – mówił gryząc wargę Grzybowski. Pewnie nie on jeden tak zareagował.
– Moim zdaniem – rzekł Twardowski – on tym jednym artykułem dowiódł, że jest nieodpowiedni na swym stanowisku. Trzeba znaleźć kogoś innego.
– To zdolny dziennikarz – bronił redaktora Grzybowski – a przy tym porządny człowiek i dobry Polak.
– Nie można być dobrym Polakiem, gdy się jest takim tchórzem – stwierdził z zawziętością Twardowski. – Jak może polskie sumienie człowiekowi pozwolić na takie zatruwanie kłamstwami swego społeczeństwa dla ratowania swej osoby!
Przez usta Twardowskiego przemawiał ścisły umysł i konsekwencja moralna człowieka zachodniego.
– Dziwna rzecz – myślał głośno Grzybowski – ten człowiek wykazywał zawsze ogromną odwagę swoich przekonań…
– Na papierze! – zawołał Twardowski – w polemikach, nie pociągających za sobą żadnych nieprzyjemnych następstw. W moich oczach to nie jest człowiek uczciwy, on nie ma poczucia odpowiedzialności za to, co pisze. A w każdym razie to poczucie go opuszcza pod wpływem strachu. Ja mu dalej ufać nie mogę i nie mogę mieć nadal stosunków z pismem. na którego czele on stoi.
Wyszedł od Grzybowskiego otrzymawszy zapewnienie, że w krótkim czasie postarają się o innego redaktora. Widział wszakże, iż robią to tylko dla niego, dla człowieka, który dziennik zasila swymi pieniędzmi, że chętnie uznaliby oburzający artykuł za chwilowe poślizgnięcie się i w krótkim czasie zapomnieliby go autorowi. Gniewało go to i martwiło; Przecież ten człowiek postąpił tak, jak dowódca oddziału na wojnie, który haniebnie stchórzył, zrejterował i otworzyli nieprzyjacielowi drogę do okrążenia armii. Może oni i tamtego nie sądziliby i nawet nie odebraliby mu dowództwa. Czyż z takimi ludźmi można iść do zwycięstwa?… Nawet i ten Grzybowski… Człowiek niepospolity, a jednak i on nie był konsekwentny, nie miał odwagi wyciągnięcia wniosku z oburzającego postępku redaktora… To wszystko są niedojrzałe charaktery; najwybitniejsi nawet ludzie w tym społeczeństwie są trochę dziećmi.
Kazimierz Wybranowski
***
Kazimierz Wybranowski to pseudonim literacki Romana Dmowskiego, najwybitniejszego polityka polskiego XX wieku. Fragment powieści „Dziedzictwo”.
26 stycznia 2019 o 00:55
Mam tą książkę w swojej domowej biblioteczce.Znakomita lektura dla każdego mocnego,świadomego nacjonalisty.Wszystkim polecam.Pan Roman w roli powieściopisarza?A jakże! – i to jakiego!
28 stycznia 2019 o 20:20
Polecam każdemu powieść „Dziedzictwo”. Wbrew pozorom jest niezwykle aktualna:
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/279257/dziedzictwo