Film „Lista Schindlera” w reżyserii Stevena Spielberga oglądałem trzy razy. Jest to niewątpliwie obraz wstrząsający, zrobiony z maestrią właściwą człowiekowi, który dysponuje nieograniczonymi funduszami. Jako historyk muszę jednak stwierdzić, że w kilku co najmniej partiach przekłamuje on i tak dostatecznie ponurą wojenną rzeczywistość. Dobrze – powie ktoś – to tylko film fabularny, a nie przekaz dokumentalny. To prawda, ale nie do końca. Przecież jego twórcy poprzez zastosowanie „techniki czarno-białej” i wprowadzenie innych paradokumentalnych nowinek – dają nam do zrozumienia, że nie jest to „taki sobie film”, lecz dzieło prawdziwie i ściśle relacjonujące wypadki sprzed ponad pół wieku. A stąd już tylko krok do uznania „Listy…” za prawdę objawioną, co zresztą zdają się przyznawać nauczyciele historii od Los Angeles po Ustrzyki Dolne.
Nie dziwmy się przeto, że oto pewnego pięknego dnia dzisiejszy młodzian wyedukowany na Spielbergu, pisząc pracę magisterską z historii, całkiem serio umieści dzieło reżysera w przypisach. Tak było i koniec! Nie chcę w tym miejscu szerzej opisywać kłamliwych antypolonizmów umiejętnie – przyznajmy – wplecionych w fabułę. Powiem tylko, że gdybym był polskim aktorem za żadne pieniądze nie nosiłbym za czwartym asystentem Spielberga przysłowiowej halabardy (na szczęście nie jestem przedstawicielem „jednego z najstarszych zawodów świata”). Nie napiszę również o samym Schindlerze – według Spielberga bezwzględnym kapitaliście, który pod wpływem żydowskiej niedoli oczyścił się był; podług wdowy po nim i niezależnych historyków – cwaniaku oraz agencie Abwehry. Skupię się jedynie na szczególe, analiza którego dowodzi, że „Lista…” jest tylko kolejnym filmem fabularnym o II wojnie światowej.
Czy przypominają sobie Państwo jedną z najbardziej dramatycznych scen w spielbergowskim obrazie, gdy półnagi komendant obozu koncentracyjnego Płaszów Amon Göth (postać historyczna, bezsprzecznie człowiek nie liczący się z ludzkim życiem, do tego malwersant pociągany do odpowiedzialności przez swych zwierzchników), po upojnie spędzonej nocy, odprężony i zrelaksowany, strzela z balkonu swojego domu do losowo wybranego więźnia? W nocy „zaliczył” dziewczynę, rano pojedynczy ludzki kosmos. Ot, banalność zła. Powyższy przekaz, noszący pozornie wszelkie cechy prawdopodobieństwa, jest jednak „poetycką wizją”. Jak ujawniają bowiem zdjęcia lotnicze z tego okresu (a są one raczej bezwzględne w demaskowaniu fałszerstw) dom komendanta Götha był usytuowany u podnóża wzgórza, na którym znajdował się wspomniany lagier. Tak więc już tylko z przyczyn – powiedzmy – geograficzno-terenowych, Niemiec nie mógł nikogo zabić z rzeczonego balkonu. Mógł co najwyżej w pijanym widzie celować w niebo do przelatujących ptaków lub ostrzeliwać (gdyby był kompletnym idiotą) wraże samoloty. I na tym delikatnym, wręcz zalotnym poskrobaniu Hollywoodu poprzestańmy. Lepiej nie wywoływać wilka z lasa.
dr Dariusz Ratajczak
Najnowsze komentarze