Fodrasz, Parikmacher, Holicz, Friseur, Kadernik, Holjar.
Odczytuję nie bez trudności ten sześciojęzyczny, dwualfabetowy i pięciopisowniany szyld nad małym wejściem, które zamiast drzwi ma zasłonę z paciorków. Skoro napis jest w sześciu językach, nie ulega wątpliwości, że należy przemówić jeszcze inaczej.
Toteż wchodząc powiadam:
– Guten Tag.
Zgodny chór odpowiada:
– Grüss Gott, empfehle mich, hab die Ehre. Was wünschen Sie, bitte?
Siadając na fotelu widzę przez okno po drugiej stronie ulicy większy szyld: „Patika. Gyogyszentar. Apoteka, Apteka. Lekarna. Apotheke”, a obok tabliczkę narożną: „Dostojevskeho ulica. Ul. Dostojewśkoho. Dosztoyvszky utca”.
Jesteśmy na Rusi Podkarpackiej.
Nalewki, Żoliborz i Góra Kalwaria
Jadąc na Ruś Podkarpacką, wyobrażałem sobie, że zobaczę kraj zapomnianych przez cały świat gór, porosłych odwiecznym borem, gdzie chodzą niedźwiedzie i Huculi w czerwonych portkach, gdzie obozują cyganie i wznoszą się drewniane cerkiewki, słowem kraj biedny, dziki i piękny.
Przedwstępne obserwacje pasowały. Pociąg od Koszyc trochę brudniejszy, bez wagonu restauracyjnego, pusty. W przedziale, do którego wsiadłem, był tylko jeden człowiek. Siedział nieco senny, ze zmrużonymi oczami, z papierosem w kąciku ust, z ironicznym wyrazem twarzy. Kiedy się męczyłem z umieszczeniem wielkiej walizy na półce, ani drgnął. Na pewno nie Czech, Czech by pomógł. Gdy po czesku, ale w tonie dziwnie niedbałym poprosił mnie o gazetę, zapytałem wprost:
– Wy russkij?
– A pan Poliak, ja znam.
Egzotyzm dalej wzrastał. Ciemne stacyjki, wreszcie Użhorod. Mała stacja w polu, na placyku wybrukowanym kocimi łbami konne brudne dorożki, furmani mówią językiem nie do zidentyfikowania: ni to słowacki, ni ruski, jakieś słowa węgierskie i czeskie. Małe domki z szyldami w trzech alfabetach: łacińskim, cyrylicy i hebrajskim. W najlepszym hotelu użhorodzkim, który jednak ani umywa się do hoteliku w najmniejszym mieście czeskim czy słowackim, a żywo przypomina nasze kresowe hotele, trafiam na awanturę. Jakaś wielka kłótnia w restauracji, ale nic nie rozumiem. Wszystko odbywa się wyłącznie po węgiersku. Ponieważ nie mogę wziąć udziału w ogólnej dyskusji, żądam gazet. Kelner przynosi mi moskiewskie „Izwiestia”.
Nazajutrz wszakże czar egzotyzmu znikł bezpowrotnie. Okazało się, że mój hotel stoi na Nalewkach. Na prawo synagoga, na lewo żelazny most. Największa cukiernia przypomina całkiem renomowany lokal braci Studnia. Publiczność siedzi w kapeluszach zsuniętych na tył głowy i gestykuluje po węgiersku i po niemiecku na przemian.
Przed cukiernią wszyscy spacerują powoli, kiwając głowami, chodząc tam i z powrotem, stając na środku jezdni, lub rozmawiając z tymi, którzy stoją w progach sklepów. Po słonecznej stronie ulicy kędzierzawe, tłuste dzieci śpią w aerodynamicznych wózkach. Sennie i handlowo.
Zaraz za Nalewkami zaczyna się Żoliborz. Szeroka ulica, ozdobiona kwietnikami, nowoczesne budynki publiczne, ładne wille z ogródkami, czeskie sklepy. Tu jest kolonia europejska, tu mieszkają urzędnicy przybyli z odległej metropolii. Tu także mieści się centrum duchowe kolonii czeskiej, loża masońska pod niezwykle charakterystyczną nazwą „Centrum Securitatis” na wschodzie Użhorodu. Do loży tubylców się nie przyjmuje. Tubylcy mogą należeć co najwyżej do Rotary Clubu, który mieści się w hotelu „Korona”, a na stanowisko sekretarza dopuścił Wasyla Hrobara. Tubylcy się w ogóle nie liczą. Starostą w Mukaczewie jest wprawdzie Ukrainiec, ale jest to Ukrainiec polski. Radcami przy gubernatorze w Użhorodzie jest trzech Ukraińców, ale nie tutejszych, wszystko emigranci z Polski. Emigrant z Polski jest także dyrektorem gimnazjum ukraińskiego. Policjantami i listonoszami są Czesi.
Władze państwowe mieszczą się w Użhorodzie. Za to w Mukaczewie jest siedziba innej władzy, mającej wielkie znaczenie nie tylko kulturalnie ale i gospodarcze.
Od ulicy jest rozwalona brama. Przez tę bramę wchodzi się na wielki zaśmiecony dziedziniec, na którym pod najfantastyczniejszymi kątami stoją różne budynki. Najwspanialszy jest dwór cadyka z szerokim węgierskim gankiem i rozłożystymi schodami. Pozatem jest jeszybot, bóżnica, dwa domy modlitwy, jeszcze jakaś szkoła, budynki gospodarskie. Nie wiem, czy to jest wrodzony brak poczucia harmonii, czy świadomie kultywowana tradycja tymczasowości, ale chasydzi wszędzie stawiają swoje budynki, nawet duże murowane budowle tak, jakby stawiali szałasy czy namioty na przypadkowym obozowisku. Nawet dwory najbogatszych cadyków wyglądają zewnątrz jak stajnie, i dopiero obszedłszy cały teren można się zorientować, że to jest wielki blok sporych budynków.
Biedniejsi mieszkańcy mukaczewskiego dworu i okolicznych domów mówią, co mnie zdziwiło, żargonem. Może trochę innym, ale także na niemieckim opartym, iddyszem. Tylko sekretarze cadyka rozmawiają piękną literacką niemczyzną.
Wielki cadyk, cudotwórca i nadrabin mukaczewski, Szpiro, który nawet o reb Alterze z Góry Kalwarii wyrażał się lekceważąco, umarł przed dwoma laty. Na pogrzeb zjechali delegaci z całego świata. Następcą został zaledwie dwudziestoparoletni zięć, Żyd z Polski, Rabinowicz. Nie ma on łatwego zadania. Wprawdzie Żydzi nie pracują już tak w stu procentach nad życiem gospodarczym Rusi, jak za czasów węgierskich, ale w każdym razie gros życia gospodarczego, a zwłaszcza handlu detalicznego jest w ich ręku. Te wszystkie sprawy musi rozsądzać młody nadrabin. Cudów jeszcze na razie nie ma, ale podobno teściowa Rabinowicza zapewnia, że będą niedługo.
A lasy, góry i Huculi? Lasy są. Zajmują blisko połowę powierzchni Rusi Podkarpackiej. Połowa tych lasów należy do rządu praskiego lub samorządu, czwarta część do wielkiej spółki belgijsko – angielsko – czeskiej. Z tym wszystkim Wierchowina, góralszczyzna stanowi mniejszą część kraju. Większa część to węgierska równina, lub wzgórza podkarpackie: wielkie plantacje buraków cukrowych, pszenica, winnice (słynne Bereksza, czyli Berechowo i Seredne leżą na Rusi). Ta część kraju jest brzydka i bogata. Nędza w porównaniu z Pragą duża, w porównaniu z Kołomyją mała.
Ukraińcy, Moskalofile i Karpatorusi
Na to, żeby się dokładnie zorientować w stosunkach etnograficznych Rusi Podkarpackiej, trzebaby siedzieć tam kilka lat. Każda dolina, każda wieś niemal, ma tam zupełnie inny charakter, język, strój. Dlaczego tak trudno znaleźć dla tego wszystkiego jakiś wspólny mianownik. Ludności jest około 800.000. Z tego około 100 tysięcy rzymskich katolików – Węgrów, mieszkających zwartą masą na południu. Blisko 60.000 prawosławnych z czasów przedwojennych i ci chcą się uważać za Rosjan. Odliczywszy Żydów, Czechów, Niemców i Rumunów (bo są tu wsi rumuńskie i wsi niemieckie) pozostanie zgrubsza biorąc przeszło pół miliona greko-katolików, mówiących najrozmaitszymi dialektami: łemkowskim, bojkowskim, huculskim, a najwięcej może specjalnym, odmiennym od wszelkich dialektów ukraińskich, a bardziej zbliżonym do wielkoruskiego (tam, gdzie w ukraińskim jest i, jak np. pół = pił, tam w dialekcie karpatoruskim jest – poł).
Wybory parlamentarne ani gminne żadnego pojęcia o układzie narodowościowym nie dają. W wyborach do parlamentu Rusini wychodzą z list czeskich agrariuszy, a komuniści, którzy mieli w wyborach sejmowych dużo głosów, teraz głosowali wszyscy na narodowych socjalistów, czyli partię prezydenta Benesza.
W wyborach gminnych w jednej wsi bywa po dwadzieścia parę list. Znaczna część z nich nazywa się z rozbrajającą prostotą: listą Michajła Stepańczuka, lub: listą Dmytra Skopowa.
Jakie więc realne siły istnieją w tym kraju poza administracją i Żydami? Jedynym ruchem samodzielnym są tu Ukraińcy. Ale Ukraińcy nie mają żadnej organizacji politycznej. Nie chcą jej stworzyć, bo nie chcą popsuć sobie stosunków z Pragą. Ruch ukraiński robią emigranci z Polski, popierani przez Czechów. Gdyby stworzyli własną organizację, weszliby w stan
konkurencji z partiami czeskimi i dobre stosunki mogłyby się popsuć, emigranci mogliby być usunięci i cała praca rozsypałaby się. Dlatego nie sposób jest ocenić zasięg wpływów ukraińskich. Nie sposób go ocenić także od strony kulturalnej. Jak o tym wiadomo, w Czechosłowacji każda narodowość ma swój samorząd kulturalny i swoje szkoły mniejszościowe, zwłaszcza zaś Ruś Podkarpacka ma autonomię zagwarantowaną traktatem pokojowym w Trianon. Jest tylko jedno maleńkie „ale”. Mianowicie na Rusi Podkarpackiej nie ma żadnych innych podręczników szkolnych prócz czeskich. Zatem mówiąc tak całkiem ordynarnie, brutalnie i bez względu na należną kurtuazję międzynarodową, szkoła na Rusi Podkarpackiej jest czeska, przynajmniej szkoła powszechna. Wprawdzie nauczyciel usiłuje dzieciom tłumaczyć czeski podręcznik na jakiś bliższy język, ale zważywszy, że ten nauczyciel nie zna dobrze ani rosyjskiego, ani ukraińskiego, ani dialektu danej wsi, rezultaty muszą być dość pocieszne. Szkół wyższych na Rusi nie ma. Szkoły średnie są albo czeskie, albo węgierskie, albo zależne od nauczyciela. Gdzie dyrektor i paru nauczycieli Ukraińców, tam gimnazjum uchodzi za ukraińskie, choć inni nauczyciele uczą z czeskich podręczników po rosyjsku lub karpatorusku.
Młody człowiek, który ukończył taką szkołę, mówi najchętniej… po węgiersku. O ile na Słowaczyźnie w młodym pokoleniu znajomość węgierskiego zupełnie zanika, o tyle na Rusi tylko młodzi chłopi na Wierchowinie nie znają węgierskiego. Kto przyjedzie do miasta, nauczy się po węgiersku, bo ten język na Rusi ma dotąd walor jedynego języka godnego ludzi kulturalnych.
Rozmawiam, oczywiście nad dzbankiem czerwonego wina, z jednym z najwybitniejszych działaczy karpatoruskich. On twierdzi, że mówi ze mną po łemkowsku, a mnie się zdaje, że to jest z polska po słowacku. Do kelnera, do sąsiadów, odzywa się ten człowiek tylko po węgiersku.
– My Karpatorusy – tłumaczy mi – jesteśmy odrębnym narodem. Nie jesteśmy ani Rosjanami ani Haliczanami. Odrębny język, a przede wszystkim odrębna historia w tysiącletnim związku z Węgrami stworzyła z nas odrębny naród.
– A macie swój język literacki?
– Chcielibyśmy go stworzyć z dialektu miejscowego.
W tej chwili mały żydowski kolporter gazet wchodzi (tu nikt nie biega, wszyscy są senni, niepunktualni i mają czas) i mówi (tu nikt nie krzyczy, bo po co) coś po węgiersku. Wszyscy kupują gazety. Mój rozmówca kupuje „Ujsag”.
– To budapeszteńska gazeta – dziwię się.
– A tak. Widzi pan. Ruskie gazety przychodzą na drugi dzień dopiero, bo do Pragi jest 900 kilometrów, budapeszteńskie są dzisiejsze, bo do Budapesztu jest tylko 300 kilometrów, a że w tutejszych podkarpackich nic zupełnie nie ma, więc wszyscy czytujemy peszteńskie.
Zawiasy Środkowej Europy
Miarę uprzywilejowania lub niechęci, jakimi darzono w czasie kongresu wersalskiego poszczególne narody można poznać bardzo łatwo – po liniach kolejowych.
Gdzie w pobliżu granicy etnograficznej szła ważniejsza linia kolejowa, tam dostawał ją sympatyczniejszy dla mocarstw. Polacy byli widocznie mniej sympatyczni nawet od Niemców, bo linia Piła – Chojnice została po tamtej stronie, węzeł Bytomski z linią na Kluczbork do Poznania i na Racibórz do Bogumina także. Rumuni byli bardziej sympatyczni od Węgrów, ale najbardziej sympatyczni byli Czesi: dostali czysto polskie terytorium, przez które idzie linia z Bogumina przez Cieszyn na przełęcz Jabłonkowską, dostali linię z Bratislawy do Komarna przez terytorium węgierskie, takąż linię z Luczeńca do Rożniawy i z Koszyc przez Csop, Batovo i Hust. Linia przez polską ziemię łączy Czechy ze Słowaczyzną. Linia przez węgierską ziemię łączy Ruś Podkarpacką z resztą państwa.
Widziałem w Czechosłowacji okolice czysto niemieckie i widziałem czysto węgierskie. Jest między nimi ogromna różnica.
W okolicach czysto niemieckich nie usłyszy się innego słowa jak niemieckie i nie zobaczy się innego napisu jak niemiecki, chyba na lokalu urzędowym. W okolicach czysto węgierskich można rozmówić się po słowacku, a napisy są dwujęzyczne, przy czym węgierski jest z zasady na drugim miejscu. Niewątpliwie Niemcy cieszyli się zawsze w państwie czesko–słowackim znaczną swobodą, a Węgrzy przez szereg lat byli niesłychanie ostro tępieni.
Przypominam sobie, jak przed dziesięciu laty na Słowaczyźnie, pełen jeszcze wiary w przyjaźń polsko–czeską i czeską wolność, poznałem pewną rodzinę węgierską. Szedłem z młodą Węgierką i jej ojcem szosą. Oni oboje w pewnej chwili zapomniawszy o mojej obecności zaczęli mówić po węgiersku. Zza zakrętu szosy ukazał się jakiś człowiek. Córka trąciła ojca, tamten spojrzał przed siebie na szosę, szybko coś powiedział po węgiersku i od razu przeszli na słowacki. Tłumaczyli mi potem, że mówienie po węgiersku mogłoby ojcu niesłychanie zaszkodzić i gdyby kto doniósł, może stracić pracę. Człowiek ten był nauczycielem prywatnej pensji żeńskiej w pewnym małym, czysto węgierskim mieście na Słowaczyźnie, nad granicą węgierską. Spotkałem się później z szeregiem faktów potwierdzających tę pierwszą niespodziewaną naukę czeskiej wolności.
To wszystko wszakże dowodzi nie tylko ucisku (będącego zresztą tylko odpłatą za analogiczny zupełnie ucisk węgierski przed wojną na Słowaczyźnie), ale i tego, że Węgrzy się temu uciskowi poddawali. Nie wyobrażam sobie Niemców czeskich podobnie sterroryzowanych.
Największy zwarty obszar czysto węgierski w Czechosłowacji, to Żytni Ostrov, czyli Wielki Schütt. Jest to jednocześnie obszar najmniej napiętej irredenty węgierskiej. Żytni Ostrov zamieszkują bowiem bogaci chłopi, którzy robią dobre interesy na przynależności do Republiki, do ubogiej w dobre ziemie Słowaczyzny.
Akcji węgierskiej na Słowaczyźnie i na Rusi Podkarpackiej przywodzą tzw. grafikowie, czyli arystokraci węgierscy. Nie wydaje mi się to najlepsze. Na Rusi Węgry działają przy pomocy pieniędzy i elementu płatnego, nie bardzo ideowego. Nie byłem w państwie węgierskim, ale obserwując mniejszość węgierską w Czechosłowacji i pilnie czytając wszelkie wiadomości z Węgier, doszedłem do przekonania, może niesłusznego, że Węgrzy nie są narodem w stanie ekspansji. Zacofanie socjalne jest tam ogromne, bez porównania większe niż u nas.
Feudalizm w dalszym ciągu kwitnie. Nastrój odwetu nie jest nastrojem zdobywczym. Węgrzy są w nastroju odwetu, nie ekspansji, tak jak Niemcy w okresie przedstresemanowskim.
A jednocześnie na Rusi Podkarpackiej nic dotąd nie wyparło kultury węgierskiej.
Posiadanie Rusi Podkarpackiej przesądza o całej polityce czeskiej. Pierwotny zamysł przyłączenia Rusi powstał wśród Czechów jeszcze w nadziei, że będzie to pomost do Rosji. Rosja się rozleciała, ale zaświtała nadzieja, że za Rusią Podkarpacką powstanie Wielka Ukraina. Nadzieja się nie ziściła, ale pozostała nazwa: za Karpatami pojawiły się wojska bolszewickie. Polacy pobili nie tylko Ukraińców, ale z kolei i bolszewików. Ruś pozostała już tylko pomostem do Rumunii, czyli t. zw. Zawiasami Małej Ententy. Tem nie mniej tamta większa jej rola nie została zapomniana na chwilę: tam są lotniska, na które lądują sowieckie samoloty, tam ma dochodzić wielka „severna magistrala” z Pragi do Jasiny. Dopóki Czesi mają Ruś Podkarpacką, dopóty obrony przeciw Niemcom szukać będą w Rosji.
Ruś Podkarpacka ma rzeczywiście charakter zawiasów. Zawiasy te mogą się obracać na niewidzialnej osi. Albo mogą, jak obecnie, łączyć wschód z zachodem, albo też północ z południem. Tylko ten drugi układ jest zgodny z geograficznym, gospodarczym i militarnym ukształtowaniem kraju i z charakterem jego kultury.
Ruś Podkarpacka ma trzy linie kolejowe. Jedna częściowo idąca przez terytorium państwowe rumuńskie, a prawie przez cały czas przez terytorium etnograficzne węgierskie łączy Koszyce z Jasiną. Dwie poprzeczne łączą Budapeszt ze Lwowem i z Przemyślem. Ludność miejscowa jeżeli w ogóle umie czegokolwiek chcieć, to tylko tego drugiego układu.
A przy tym proszę nie zapominać, że istotne źródło złych stosunków polsko – czeskich jest nie w Cieszynie ale na Rusi Podkarpackiej.
Wojciech Wasiutyński
„Prosto z Mostu”, nr 31, 1938.
13 stycznia 2020 o 21:09
Wojciech Wasiutyński (1910–1994), prawnik, ekonomista. Absolwent Wydziału Prawa UW, dr prawa (1936 r.). Należał do korporacji „Aquilonia”, członek OWP, współpracował z pismami „Szczerbiec”, „Akademik Polski”, „ABC”. Współtwórca ONR, następnie w RNR „Falanga”. Był m.in. red. sztandarowych pism tego ugrupowania: „Sztafety”, „Jutra” i „Falangi”. Był też sekretarzem redakcji „Prosto z Mostu” (1935–1937), a do 1939 r. stałym współpracownikiem tego pisma. W 1939 r. zerwał z ONR i utworzył niezależne pismo „Wielka Polska”. Po klęsce wrześniowej 1939 r. przedostał się do Francji. Na emigracji związał się z SN. Przebywał w Wielkiej Brytanii i USA . Był dziennikarzem, publicystą i red. nacz. „Myśli Polskiej”, współpracownikiem londyńskich „Wiadomości”, RWE i BBC. Opublikował wiele książek, m.in.: Tysiąc lat polityki polskiej; Ruiny i fundamenty; Milennium – tysiąclecie Polski chrześcijańskiej 966–1966; Źródła niepodległości; Czwarte pokolenie.