W marcu 1901 roku szedł z Poznania na cichą prowincję zakonspirowany okólnik. Wyroił się wraz z setką podobnych i miał – jak na owe czasy – normalnie zaprawioną pigułkę goryczy. Stała się jednak rzecz nieprzewidziana nawet przez najsprytniejszych matematyków politycznych. Okólnik rejencji poznańskiej okazał się tak potężnym ładunkiem dynamitu, eksplodował z taką siłą, że wstrząsnął opinią całego świata i podważył międzynarodowe znaczenie kultury mocarnego państwa.
Poszło o naukę religii, którą już od roku 1883 zaprowadzano stopniowo w języku niemieckim. Zaczęto od środowisk większych, teraz przyszła kolej na szkolnictwo elementarne w miastach małych. Los padł także na Wrześnię. Od 1 kwietnia obowiązywało w wyższych klasach nowe zarządzenie. Nauczyciele tłumaczyli dzieciom obrazowo, że z religią jest jak z mlekiem, obojętnie czy pijesz ze szklanki czy z filiżanki. Wskazywano na imprimatur arcybiskupie w niemieckim wydaniu podręcznika, proszono, wreszcie domagano się i grożono. Ale logika dzieci była inna. Przecież my Polacy, Bismark powiedział: z Bogiem rozmawiam tylko w języku mej matki, czemu za chorego pana rektora po polsku pacierz mówić wolno? Prosimy o cofnięcie primaaprilisowej niespodzianki.
Grobowe milczenie zalegało klasę na lekcjach religii. Dzieci wrzesińskie nie odpowiadały na pytania niemieckie. W gronie nauczycielskim rosła konsternacja. Co powie na to pan inspektor? Mali buntownicy nie przyjmują nawet dostarczonych im bezpłatnie podręczników. Jedno dziewczę wzięło wprawdzie do ręki dar Danaów, ale… przez fartuszek. Opór jawny, obraza władzy oczywista.
Dwudziestego maja zjawia się w szkole obwodowy inspektor. Groźna jego postawa nie łamie młodocianych rewolucjonistów.
– Zmusić opornych do otwierania ust siłą fizyczną – pada rozkaz.
Egzekucję naznaczono po areszcie i różnych próbach na godzinę pierwszą w południe. Szkoła – mały budynek piętrowy – stała przy wąskiej uliczce w ruchliwej części miasta, gdzie się gęsto osiedliła ludność uboższa.
W feralnym dniu przechodniów zatrzymały pod oknami odgłosy razów, krzyki i wrzawa. Mieszkańcy przeciwległych domów wybiegli na ulicę, zbiegowisko rosło, a tam płacze nie ustawały, bat swawolnie hulał. Atletyczną siłą popisywał się wysoki, barczysty pedagog, o groźnym spojrzeniu, krzaczastych brwiach i czarnych długich wąsiskach. Postrach szkoły i rodziców.
Oburzenie tłumu osiągało zenit. Sytuacja dojrzała do wybuchu, gdy z bramy szkolnej wybiegło kilkoro skatowanych, którzy drżąc z przerażenia pokazywali krwawe ślady obrażeń cielesnych. Dzieci były zupełnie wyczerpane nerwowo i jęczały z bólu. Z rozdartych serc matczynych wyrwały się ostre słowa protestu. Z tłumu padały mocne wyrazy potępienia. Kilka osób wtargnęło do szkoły, odgrażając się królewskiemu inspektorowi i nauczycielom. (A jeden z nich zaskarżył kiedyś niedźwiednika, że bił niedźwiedzia oprowadzanego po mieście).
Zagrożony inspektor wezwał policję, przybył i landrat – wzburzona ludność rozeszła się do domów. Każdy mocniej zacisnął pięści i jeszcze raz powiedział sobie: wytrwamy.
– Kara chłosty odbyła się przepisowo – brzmiał urzędowy raport do władz szkolnych. Na ławie oskarżonych sądu w Gnieźnie zasiedli wszyscy buntownicy. Rodzice i dzieci. Wyrok zapadł bezwzględny, surowszy niż się domagał prokurator. Dwa i pół roku więzienia, rok cuchthausu, areszt – oto skala kar. Trzynastoletni Antoś Korzeniowski wcale zamieszania nie robił, tylko przyglądał się ciekawie, gdy policja tłum rozpędzała, więc łagodniej dotknęła go ręka sprawiedliwości: cztery miesiące więzienia i dwa tygodnie aresztu.
Sąd najwyższy w Lipsku wyrok gnieźnieński w całej pełni zatwierdził, inspektor otrzymał cesarski order, co gorliwsi egzekutorzy po 500 i 400 marek nagrody, a patriotyczne miasto zostało obdarzone dla przestrogi batalionem piechoty. Ale i to bagnetowe memento nie zmroziło zahartowanych dusz i zdumiewającej odwagi przekonań małych delikwentów. Strajkowali jeszcze wśród rozpaczliwych szamotań moralnych przez trzy lata. Na gminy i rodziców spadły podatki, kary i koszty utrzymania pomocniczych nauczycieli – łamistrajków. Przymus szkolny przedłużono o rok karnej katorgi. Było wówczas w tej historycznej szkole wrzesińskiej na 668 dzieci tylko 17 dzieci niemieckich.
Tak zaczął się w wielkopolskiej Wrześni wiek XX-ty wiek nazwany stuleciem dziecka! Niezatarta plama została jednak napiętnowana krzykiem oburzenia całego cywilizowanego świata. Katowanie dzieci wrzesińskich uznano za brutalny wybryk i ponurą omyłkę germanizacji. Dramat majowy ugodził boleśnie w ogólnoludzkie uczucia humanitarne, zranił kulturę Europy. Toteż z wszystkich krajów płynęły gorące protesty. Małe miasto wielkopolskie zbudziło sumienie narodów. Wyrazy hołdu i współczucia dla Polski i Polaków były mocniejsze i liczniejsze niż po trzecim rozbiorze i po powstaniu listopadowym.
Na czele opinii krajowej stanął Henryk Sienkiewicz, ogłaszając płomienny manifest do litościwych serc ludzkich wszystkich krajów. I posypały się hojne dary dla drobnych dzieci, zasądzonych matek i ojców, wzruszające słowa sympatii drukowały gazety niemieckie, występując ostro przeciw rządowi, niemieccy duchowni anonimowo przysyłali polskim buntownikom pieniądze, odzywały się protesty także posłów pruskich. Honor dużej części społeczeństwa niemieckiego został uratowany.
Podziw i cześć dla bohaterstwa orląt wrzesińskich wyrażały zrzeszenia międzynarodowe, uniwersytety zagraniczne, organizacje robotnicze, koła parlamentarne. Protestowano instytucjami, stowarzyszeniami lub imiennie. Jak donosiła prasa włoska, gromady rybaczek przychodziły z pobrzeża podpisać krzyżykami polski papier. Starzy górale z zapadłych wiosek w Apeninach drżącą ręką stawiali krzyżyki. Na ulicach miast i w szkołach rozlepiano protesty. Hasło: Pro Polonia zabrzmiało donośnie także na drugiej półkuli. Męczeństwo dziatwy było na ustach wszystkich, a Września stała się symbolem tragizmu rozbiorów i konieczności wolnego państwa.
Reakcja Wrześni w tak stanowczej formie była posiewem krwi powstańców 48 roku, żywej tradycji bitwy na polach podmiejskich i żarliwego kultu mogiły powstańców sokołowskich.
Jeżeli dziś z chłodnej perspektywy lat spojrzymy na wypadki wrzesińskie, widzimy w nich przede wszystkim żywiołowy kult mowy ojczystej i tradycji plemiennej. Widzimy w nich głęboki problem kulturalno-obyczajowy. Owe katechizmy niemieckie były raczej iskrą zapalną w podminowanej sytuacji politycznej. Ucisk tak przybierał na sile, że lada niefortunny okólnik mógł wywołać wstrząs społeczny. Rozpaczliwa samoobrona społeczeństwa starszego hipnotyzowała dzieci, ale zawsze podziwiać będziemy heroiczną odwagę, zdolność do wielkich cierpień i poświęceń polskiej młodzieży.
Alfons Szyperski
„Prosto z Mostu”, nr 19, 1936.
Najnowsze komentarze