To już były ostatnie dni. Zatrzymaliśmy się w Barcelonie, która (w odróżnieniu od Sewilli i Walencji opustoszałej przez lato oraz wojnę) była wciąż tak hałaśliwa, tak wspaniale ożywiona z tymi tłumami na Ramblas dyskutującymi do szóstej nad ranem. Jedynie Barrio Chino nie było tym, czym wcześniej: podejrzane przybytki zostały zamknięte lub wybebeszone bombami a występni chłopcy gdzieś się ulotnili. Jako że austeridad nie powiedziała narazie swojego ostatniego słowa, pozostała tam jeszcze jedna czy dwie nieco obskurne kawiarnie, niezliczone tabliczki lekarzy „specjalistów”, a nawet, przysięgam na Boga, nietknięte produkty farmaceutyczne na wystawach. Obiad zjedliśmy w Sitges, gdzie znajduje się wspaniała plaża, lecz nie powrócił jeszcze ruch. Popołudnie spędziliśmy na popularnej plaży w Badalonie. I to by było na tyle. Pozostało nam tylko przejechać brodem przez rzekę (te, które przejechaliśmy do tej pory, pozbawione były wody). Nasza przyczepa, niczym w westernie, przemieszczała się przez wąskie uliczki wiejskie, gdzie musieliśmy wysiadać z samochodu, podpierać koła kamieniami, aby móc wyjechać, wspinać się na wzniesienia czterdziestopięciostopniowe, aby skończyć przeprawą przez wspaniałe, falujące rio. Nasza podróż kończyła się na małym placu w Figueras, gdzie kiedyś grał mój kataloński przyjaciel Jaume Miravitlles, dziś na emigracji; na wzgórzu Perthus, skąd dotarliśmy do jednej z plaż znanej nam jeszcze z dzieciństwa i spędziliśmy tam kilka dni.
Tak kończyła się wyprawa. Przez miesiąc poruszaliśmy się pod hiszpańskim niebem dawnym szlakiem pielgrzymim. Wokół nas narastała gorączka europejska. Od czasu do czasu rzucaliśmy okiem na gazetę, która informowała nas o wciąż napiętej sytuacji w Gdańsku. Ale, siłą rzeczy, wracaliśmy do hiszpańskiego nieba, do naszego marszu bez przystanków, do naszych posiłków w rowach, do naszych spotkań z prostym ludem, który okazał się tak odważny i uprzejmy. Nic nie zakłócało nam ostatnich dni pokoju. Nic nie przeszkadzało, abyśmy zebrali z tego kraju, no i z nas samych, najbogatsze obrazy, tak jakby ta podróż łączyła w sobie słońce i przyjemność tylu rzeczy minionych: naszego dzieciństwa wpierw, wspomnień starszych niż my sami, naszych studenckich głupstw, naszych przyjaźni, zainteresowań naszego czasu, naszego życia w bohemie, naszych pierwszych podróży. Wszystko to podsumowywało się na przestrzeni tych dni w drodze (suchej i dziurawej) i tych wspaniałych nocy. Piękna włóczęgowska podróż na zakończenie naszej młodości, u progu wojny, piękny, żyjący symbol tego wszystkiego, co ukochaliśmy.
Wracaliśmy do Paryża przez dolinę Rodanu, ciągnąc za sobą przyczepę po wertepach rue Rataud, którą kiedyś wracaliśmy do szkoły. W stolicy nie spędziłem zbyt dużo czasu. Nazajutrz po powrocie, o północy, powodowany być może jakimś sekretnym sadyzmem, zadzwonił do mnie Lucien Rebatet z „Action Française”. Powiedział mi, że wzywają do wojska posiadaczy książeczki nr 3 – tak jak w 1938 – i pytał się, czy przypadkiem ja takiej nie posiadam. „Action Française” walczyła desperacko do ostatniego dnia przeciwko tragicznej awanturze, która miała pochłonąć po raz drugi w ciągu ćwierćwiecza pokolenie młodych Francuzów. Inni, którzy byli trochę dalej od nas, połączyli swe siły dla próżnego wysiłku. Pierwszego września „Je suis partout”, pozbawione trzech czwartych swoich współpracowników, ukazało się z hasłem „Niech żyje Francja!” i „Precz z wojną!”. Kilka godzin później Polska została napadnięta a powszechna mobilizacja ogłoszona.
Nasze przedwojnie zakończyło się.
Robert Brasillach
Najnowsze komentarze