Oprócz tego przyniosła Inger swoje rzeczy i inne cudowności, a więc zwierciadełko, sznur pereł szklanych, gręplę i kołowrotek. Hej, jeśli tak dalej pójdzie, zapełni się wszystko od podłogi do pułapu i gamma będzie za ciasna! Widokiem wszystkich tych bogactw Izak oczywiście bardzo się wzruszył, ale ponieważ z natury był małomówny, przeto nie umiał tego wypowiedzieć, wyszedł więc przed dom, rozejrzał się po niebie i wrócił. Niechybnie wielkie miał szczęście i czuł, jak coraz bardziej rozpiera go gorącość jakaś, przyjaźń czy miłość, czy jak inaczej to nazwiemy.
Teraz było u nich naprawdę wspaniale, maluczko, a nie zabraknie im już niczego! O, ta Inger, kochał ją i ona jego kochała, poprzestawali na małym, żyli jak za czasów łyżki drewnianej i czuli się dobrze. – No, czas spać – pomyśleli. I spali. O brzasku zbudzili się do dalszej pracy; różne tam były sprawy, nad którymi trzeba się było namozolić, a jakże, walki i radości, zwyczajnie jak w życiu.
Teraz już wszystko w porządku. Izak sieje owies i wałkuje pole. Poldynka zbliża się do ojca i naprzykrza się, żeby pozwolił jej siąść na walcu. Co, na wałku siadać? Ona mała jeszcze i nie wie, że na wałku ojcowym brak ławy do siedzenia, bracia jej lepiej się na tym znają. Ale ojciec raduje się w skrytości, że Poldynka przyszła do niego i już się z nim oswoiła. Rozmawia z nią i naucza, że na polu powinna chodzić ostrożnie, żeby trzewiczków nie powalała. „I co ja widzę, masz dziś niebieską sukienkę. Bardzo ładna i z paskiem w dodatku, ho ho! A pamiętasz jeszcze wielki okręt, którym jechałaś? Widziałaś te duże maszyny na okręcie? Ano, teraz idź już z braciszkami do izby, oni będą się z tobą bawić”.
Mała Poldynka robiła postępy w robótkach szydełkowych, a chłopcy w pisaniu i innych przedmiotach szkolnych; gdy zaczną chodzić do szkoły, nie będą już takimi głąbami. Zwłaszcza Elizeusz garnął się do nauki, Sywert natomiast, szczerze mówiąc, to wielkie nic dobrego, żartowniś, swawolnik, odważył się majstrować przy maszynie do szycia, a na stole, ławach i stołkach pełno śladów jego noża. Zagrożono mu nawet odebraniem kozika.
Poza tym cały inwentarz osiedla należał do dzieci, każde miało swoich faworytów. A Elizeusz posiadał nadto ołówek kolorowy. Obchodził się z nim bardzo starannie i najniechętniej w świecie pożyczał go młodszemu bratu; z czasem wszystkie ściany pokryły się rysunkami, na czym ołówek dotkliwie ucierpiał. Aż w końcu Elizeusz zmusozny był zastosować system najdalej posuniętej oszczędności: wypożyczał go Sywertowi jedynie w niedzielę, i to na jeden rysunek. Sywertowi nie bardzo się to podobało, ale Elizeusz był człowiekiem stanowczym i nieustępliwym.
Bracia podążyli w dalszą drogę. W rozmowie swej omijali skrupulatnie wszystko, co by mogło wywołać jakiekolwiek wzruszenie, jak dziwne zachowanie się ojca podczas pożegnania i łzy matki. Aby zaś uniknąć zatrzymania się u Bredego, nadłożyli spory kawał drogi, setnie się tym bawiąc. Nadrabiali minami. Ale nadeszła chwila, gdy serca ich zmiękły. Stało się to wtedy, gdy wyłonili się z lasów pustkowia i ujrzeli przed sobą wieś. Tam mieli się rozstać. Sywert odezwał się nieśmiało: „Przypuszczam, że trochę nudno będzie teraz bez ciebie”. Zaledwie to powiedział, a Elizeusz zaczął pogwizdywać. Świstał bohatersko, koło trzewików swych coś grzebał, przetrząsał swe kieszenie szukając „papierów” – w ogóle okropnie był zajęty! I byłoby na pewno doszło do większego rozmazgajenia się, gdyby nie Sywert, który uratował obu w sam czas: „Masz! Ostatni poczęstunek!” – zawołał, grzmotnął brata w plecy i uciekł. To pomogło; krzyknęli sobie jeszcze kilka słów pożegnania, po czym każdy poszedł swoją drogą.
„Nigdy nie przypuszczałam, że pan sobie mnie przypomni” – odparła Poldynka, z tą chwilą jednak opuściły ją siły tak, że usiadła. Ale Andersen posiadał jeszcze dość sił w zapasie, przeto odezwał się: „Czemuż bym nie miał sobie ciebie przypomnieć?” A następnie spytał: „Nie przeszłabyś się ze mną do kopalni?” Z Poldynką działy się dziwne rzeczy, przed oczyma jej poczęły krążyć czerwone kółeczka i koła, podłoga spod nóg jej uciekała, a głos pana subiekta Andersena dochodził jakby z oddali, gdy pytał: „Czy nie masz czasu?” – „Nie” – odpowiedziała. Bóg jeden wie, jak ona znalazła się z powrotem w kuchni. Matka spojrzała na nią zdziwiona i spytała: „Co tobie?” – „Nic…” Naprawdę nic? O, na pewno nie! Patrzajcie, teraz na Poldynkę przyszła kolej tracenia równowagi, odwieczne koło zahaczyło teraz o nią i porwało w swój wir.
Weźmy na przykład was, ludzi z Sellanrå. Oczy wasze widzą codziennie dokoła góry: nie są to rzeczy zmyślone, lecz góry stare czcigodne, które wznoszą się tam od prawieków, ale które stały się wam nieodłącznymi towarzyszami. Tak tedy kroczycie razem z niebem i ziemią, z niebem i ziemią stanowicie jedność, jedność z całą tą przestrzenią, stanowicie opokę. Niepotrzebny wam miecz w garści, nieuzbrojeni, jesteście niezbędni z całą pewnością. Wy podtrzymujecie życie. Oto tam jest cała przyroda, która należy do ciebie i twojej rodziny. Człowiek i przyroda nie toczą z sobą walki zawziętej, szanują nawzajem swoje prawa, nie współzawodniczą z sobą, wolni od przesądów, kroczą zgodnie ręka w rękę. Tak kroczycie wy na Sellanrå i darzycie się. Góry i lasy, i bagniska, łąki i niebo, i gwiazdy – ach, wszystko to nie jest przymierzone nędznie i skąpo, nie, wszystko to jest bez miary i granic!
Knut Hamsun
Fragment „Błogosławieństwa ziemi”, przekład Czesław Kędzierski.
Najnowsze komentarze