Pod koniec ubiegłego stulecia pewnemu amerykańskiemu turyście, podróżującemu po Azji, przytrafił się dość nieprzyjemny wypadek.
Turystą był młodzian wesoły i do psot skory, typowy produkt obowiązującego na Zachodzie „bezstresowego wychowania” (trendu, który zadomowił się również i w naszym kraju pod swojską nazwą „róbta, co chceta!”). Na wybryki wesołego młodzieńca z Ameryki nowocześni, liberalni pedagodzy patrzyli ze zrozumieniem – przecież młodość musi się wyszumieć! Sąsiedzi oraz inni nieszczęśnicy, których wredny los postawił na drodze wesołka, zaciskali zęby, świadomi swej bezsilności.
Tymczasem nasz bohater postanowił poszerzyć swe horyzonty, udając się na wycieczkę do Azji. Jego wybór padł na Singapur. Wypada pochwalić tę decyzję, albowiem powszechnie wiadomym jest, że podróże kształcą.
W Singapurze przybysz zza Wielkiej Wody z niejakim zdziwieniem spostrzegł obfitość białych, nieskazitelnie czystych ścian domów, panujący wszędzie porządek, brak na chodnikach choćby jednego papierka czy niedopałka. Owa czystość podrażniła poczucie estetyki przybysza. Uznał za życiową konieczność nadanie azjatyckim domostwom wyglądu zbliżonego do miejskich murów w jego ojczyźnie.
Jak postanowił, tak też uczynił. Dając wyraz swym artystycznym upodobaniom, zręcznie posługując się sprayem pokrywał ściany bohomazami. Pomalował też aż osiemnaście samochodów, dodatkowo w kilkunastu poprzecinał opony. Można powiedzieć, z całych sił pracował nad przystosowaniem zacofanej, azjatyckiej mieściny do oświeconych standardów zachodnich.
Niestety – dzicy, niewdzięczni Azjaci nie wykazali zrozumienia dla cywilizacyjnej misji młodego człowieka, ani nawet dla jego potrzeby twórczej ekspresji. Singapurska policja zaaresztowała przybysza i postawiła go przed obliczem sądu. Ten zaś wymierzył nieszczęśnikowi karę sześciu miesięcy więzienia oraz… dziesięciu uderzeń kijem w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę!
Turysta przyjął karę z niedowierzaniem. Jeszcze bardziej zrzedła mu mina, kiedy zapoznał się z lokalną techniką wymierzania kary chłosty. Wykonawca wyroku posługuje się rattanową trzciną długą na metr dwadzieścia, o średnicy do 1,27 cm, na tę okazję dobrze wymoczoną w wodzie. Ów kijaszek tnie ciało prawie do kości, sprawiając niewyobrażalny ból. Z uwagi na dobro skazanego, przy „egzekucji” zawsze asystuje lekarz, który może czasowo zawiesić wykonanie kary – choć tylko do czasu, aż podgoją się zbyt niebezpieczne zranienia. Aby nie przesadzić z tą opiekuńczością, rózgą grzmoci ile sił w rękach miejscowy mistrz sztuk walki – ma to gwarantować, że skazany należycie odczuje moc karzącej ręki sprawiedliwości.
Wyrok wywołał w świecie prawdziwą wrzawę. Protestowali tak zwani obrońcy praw człowieka i osobiście prezydent Bill Clinton. Natomiast wielu Amerykanów przyjęło z entuzjazmem informację, że gdzieś w świecie chłoszcze się wandali i przestępców, co więcej sporo osób deklarowało, że nie miałyby nic przeciwko przeszczepieniu takich przepisów prawnych na rodzimy grunt.
Po długich prawniczych targach Singapurczycy wielkodusznie zgodzili się, by karę nadzwyczajnie złagodzić do… sześciu uderzeń. Niefortunny turysta powrócił do ojczyzny z wciąż obolałym siedzeniem, w dodatku umęczony podróżą – przecież lotu samolotem pasażerskim nie sposób odbywać cały czas w pozycji stojącej.
Do dziś, dzięki drakońskim przepisom prawa Singapur uchodzi za jedno z najbezpieczniejszych i najczystszych miast świata. W czerwcu 2010 roku przygodę podobną do wyżej opisanej przeżył inny cudzoziemiec, tym razem Szwajcar. Za namalowanie graffiti na murze został skazany na pół roku więzienia i chłostę. Potraktowano go nieco łagodniej niż Amerykanina – jego siedzenie zmasakrowało nie dziesięć, ani nawet nie sześć uderzeń rattanową trzciną, a „jedynie” trzy. Widać i do singapurskiego prawa powoli wkrada się zgniły liberalizm.
Andrzej Solak
Najnowsze komentarze