Spośród całego mnóstwa terminów niezwykle wyświechtanych, ośmieszonych czy wręcz sprostytuowanych, znaczących dziś wszystko i nic, jedno z pierwszych miejsc w rankingu przyznałbym bez wahania słowu „narodowiec”, które dzięki osobom określających się tym (kiedyś zaszczytnym) mianem, zostało całkowicie odarte z pierwotnego znaczenia i sprowadzone do roli słowa-alibi, którym zwykli posługiwać się zwykli tchórze i konformiści, jak ognia uciekający przed nazwaniem ich nacjonalistami.
Dzisiaj narodowcem może się nazwać każdy. Absolutnie każdy; nawet „kochający inaczej” prezydent Słupska, który przecież kilka lat temu zasłynął z udziału w antyfaszystowskiej blokadzie 11 listopada, wprawił wszystkich w niemałe osłupienie (i chyba też zakłopotanie) twierdząc publicznie, że jest i patriotą, i narodowcem (sic!). Bo to słowo dzisiaj nic nie znaczy – można nim, tak samo jak patriotyzmem, wymachiwać na wszystkie strony, bez obaw o jakiś społeczny ostracyzm. Doskonała alternatywa dla wyklętego nacjonalizmu i przede wszystkim (nie daj Bóg!) faszyzmu. Bo nazywając się narodowcem można znacząco zredukować niechęć systemu czy spróbować wkraść się w łaski mainstramu. Chowając głowę w piasek, pieprząc głodne kawałki w wygodnych studiach telewizyjnych i, last but not least, ochoczo odciąć się od nacjonalizmu oraz radykalizmu (nawet mając ów radykalizm w nazwie) i potępić wszelki „ekstremizm”, babrając się w liberalnych ekskrementach. Nazwa w sumie podobna.
Nie jestem narodowcem, jestem nacjonalistą. Wierząc w ideę i cel paneuropejskiej narodowej, ludowej i socjalnej rewolucji, chcę kroczyć tą drogą razem z tymi, którzy podobnie jak ja tę wiarę posiadają. Bez chowania głowy w piasek czy posypywania jej popiołem, bez zamieniania idei w tandetę, przypominającej szmatę z tyskiego na tle flagi Polski. Stoimy tam gdzie prawda, wiara i wspólne dziedzictwo, naznaczone krwią naszych wielkich poprzedników. Narodowcy stoją tam gdzie system, liberalny syf, ustępstwa. I Robert Biedroń.
ZL
Najnowsze komentarze