Teraz ja miałam najlepiej. Mieszkałam u pań Marii i Heleny i nawet obecnie wspominam te czasy z rozrzewnieniem i łezką w oku. Pani Maria Pawłowna umiała stworzyć atmosferę prawdziwego rodzinnego ciepła, czego u mnie w domu nie dało się już odtworzyć.
Mama traktowała mnie jak osobę obcą, wręcz niepotrzebną, ale ojciec nadal był dobry i czuły pomimo, że stał się więźniem z wyboru. On nigdy nie wrócił do mamy jako mąż i ojciec. Nie miał takiej możliwości, przecież teoretycznie nie żył, nie był nigdzie zameldowany. W swojej stróżówce żył, pracował i nawet nieźle zarabiał. Dostawałam od niego pieniądze na życie i na ubranie. Mogłam się więc lepiej ubrać i wszędzie pokazać, nie wzbudzając współczucia i nie odczuwając upokorzenia.
W roku 1939 ukończyłam dziesięciolatkę. Aż się dziwię, że to nastąpiło. Co ja wówczas umiałam? Niewiele. Otrzymałam świadectwo, na którym aż roiło się od trójek, ale ja wiedziałam, że te trójki też są jeszcze naciągane. Pani Helena w wolnych chwilach douczała mnie. Traktowała mnie jak córkę. Bardzo chciała, bym podjęła studia.
- Nie masz nic do stracenia, musisz spróbować – mówiła. – Jeśli nie zdasz egzaminów to będziesz pracowała, bo żyć trzeba.
Po długim namyśle i wahaniach złożyłam dokumenty do Instytutu Pedagogicznego i czekałam na egzaminy. Pierwszy był z matematyki. Podobno tematy nie były wcale trudne, ale nie dla mnie. Byłam ciemna jak przysłowiowa „tabaka w rogu”. Siedziałam nad czystą kartką i zerkałam na swojego sąsiada i podziwiałam go. Poznać było, że ma wszystko w małym paluszku.
W istocie bardzo szybko skończył, a idąc oddać pracę podrzucił mi brudnopis. Wystarczyło tylko przepisać. To mnie nawet bawiło. Cieszyłam się, że bodaj choćby raz w życiu „nabiję kogoś w butelkę”, i to porządnie. Bardzo spokojnie oddałam pracę i wyszłam na korytarz.
Mój nowy znajomy stał przy oknie i chyba czekał na mnie, był ciekaw czy skorzystałam z pomocy. Poznaliśmy się. On pochodził z Kremieńczuka i był sierotą. Wychowywał go przytułek dla chłopców. Jego rodzice zginęli. Z biegiem czasu zawiązała się między nami przyjaźń, a może nawet miłość, równie tragiczna co całe moje życie. Pokochałam swojego chłopca i on mnie pokochał. Oboje nie byliśmy rozpieszczani przez życie i może dlatego nasza miłość była czysta i dziecięca. Nic nas nie obchodził cały świat. Żyliśmy własnym szczęściem. Młodość brała górę nad wszystkim.
Zły los nie oszczędził nas jednak. Mój przyjaciel przestał przychodzić na spotkania i na wykłady. Wraz z paru innymi studentami przepadł. Nigdy go już nie zobaczyłam… Lochy NKWD były bardzo przepastne. Widocznie był zbyt mądry i szlachetny, nie pasował, nie mógł żyć w tak podłym świecie. Przez jakiś czas poszukiwałam go, łudziłam się, że wróci. Niestety bramy piekła zatrzasnęły się za nim na zawsze. Bardzo tęskniłam i wyczekiwałam, ale tym razem cud nie chciał się zdarzyć. Ojciec miał więcej szczęścia.
Życie toczyło się dalej, starymi wytartymi torami. I tak musiało być.
Nadszedł upalny – jak rzadko kiedy – wrzesień 1939 roku. Ta gorąca jesień zamiast radować, stała się przekleństwem dla całego świata.
Zaczęła się II wojna światowa.
Polska, tak bardzo mi droga, a jednocześnie tajemnicza i nieznana, była pierwszą ofiarą tego straszliwego kataklizmu. Słuchałam radia w wydaniu sowieckim, które wcale nie ukrywało zadowolenia i radości z powodu napaści Hitlera na Polskę. I już 17 września wojska sowieckie uderzyły na Polskę ze wschodu. Sojusznik Hitlera pośpieszył mu z pomocą. Władze Związku Radzieckiego nazwały ten akt agresji wojną „wyzwoleńczą”.
„Wyzwalamy spod jarzma polskich panów zachodnią Ukrainę i Białoruś!” – głosiła prasa i radio.
„Wyzwoliciele” pachnący krwią i dymem wracali z wojny obładowani walizami łupów. Wrócił również zięć pani Marii. Ogromne dobra zdobył w czasie „wyzwalania”. Niektóre, a szczególnie ubiory, były tak piękne, że ja takich nigdy jeszcze nie widziałam. „Kochany” zięciulek będąc politrukiem miał prawo i przywilej kursowania z Ukrainy do Polski i odwrotnie. Przywoził coraz więcej. Jego zachłanność nie miała granic, był nienasycony.
Zimę i wiosnę też miał bardzo pracowitą. Trudnił się bowiem, wywózką Polaków na Sybir i Kazachstan. O nas – Polakach urodzonych w ZSRR – chwilowo zapomniano. To był następny, krótki okres wytchnienia, a my staraliśmy się go jak najlepiej wykorzystać.
W 1940 roku ojciec wynajął dla nas nowe mieszkanie. Mama z babcią z radością opuściły ponurą komórkę bez okna. Mieliśmy teraz duży słoneczny pokój z kuchnią i werandą. Ja z żalem opuściłam panią Marię Pawłownę i panią Helenę. Dla ojca nic się nie zmieniło. On nadal bał się mieszkać z nami i pozostał w swojej stróżówce.
Chwilowo zapomniani przez władze byliśmy jednak ostrożni, niebezpieczeństwo bowiem istniało nadal. Ja, gdybym nie była kobietą, zginęłabym bez wieści tak jak mój chłopiec. A może żyję dlatego, że w czasie najokrutniejszych prześladowań byłam niepełnoletnia?
Ten szczęśliwy okres musiał się jednak skończyć. Skoro tylko ukończyłam 18 lat stałam się bardzo widoczna. Obozy pracy potrzebowały nowej krwi.
Zofia Pawłowska
Wszystkie części wspomnień Zofii Pawłowskiej z lat 1921-1945 TUTAJ
Najnowsze komentarze