Wytknęliśmy szereg przekroczeń przeciwko łacińskim zasadom prawa, popełnianych tak przez państwo, jako też przez społeczeństwo. Pozostaje atoli jeszcze jeden rodzaj wielkich zrzeszeń. Rozwój historyczny dokonywał się bowiem dalej, mianowicie w naszej cywilizacji łacińskiej. Ze społeczeństw wyłaniały się narody. Czyż osiągnięcie tego najwyższego szczebla mogło nie wpływać na stosunki społeczeństwa a państwa?
Wyraz „nation” oznacza w języku francuskim nie tylko to, co my zowiemy narodem, lecz zarazem państwo niepodległe, a zatem po prostu państwo narodowe. Po upadku powstania kościuszkowskiego wyrażano nam z Zachodu współczucie, że przestajemy stanowić „nation”. Nie każde społeczeństwo rozkwitnie na naród, gdyż dzieje się to wyłącznie w samej tylko cywilizacji łacińskiej. Państwo może istnieć bez idei narodowej, może nawet być antynarodowym; podobnież z drugiej strony może naród istnieć bez państwa, czego dowiedliśmy niestety własnymi dziejami.
Jeżeli państwo starsze jest od społeczeństwa, tym bardziej starszym jest od narodu. Nigdy atoli naród nie powstał z państwa (jak sądzą niektórzy uczeni niemieccy). Związek rodzicielski zachodzi jedynie pomiędzy społeczeństwem a narodem. Z historii starszeństwa nie wynika jednak wyższość państwa nad społeczeństwo, tym mniej zatem nad narodem. Naród stanowi zrzeszenie najwyższego rzędu, jest bowiem zorganizowaniem społeczeństwa do celów duchowych. Społeczeństwo i państwo zmieniają się w cywilizacji łacińskiej w narzędzia narodu i winny służyć jego celom, tego wymaga cywilizacja łacińska ze swą najwyższą zasadą supermacji sił duchowych. Państwo ma stanowić tarczę narodu i jego siłę fizyczną. Wywyższanie państwa ponad społeczeństwo, a cóż dopiero ponad naród, wiodłoby do cywilizacji bizantyńskiej. Kto jest jej zwolennikiem, niechaj to oświadczy jawnie.
W genezie państwa a narodu zachodzi ta zasadnicza różnica, że naród może wytworzyć się tylko ewolucyjnie, a państwo rozmaicie, bo może być nawet pochodzenia zewnętrznego. Naród nie może powstać z gwałtu. Jest to zrzeszenie bezwarunkowo dobrowolne. Przyrodzone związki krwi zatrzymują się jednak na powstawaniu z pokrewnych plemion pewnego ludu. Lud jest największym zrzeszeniem społecznym opartym ściśle na warunkach przyrodzonych, wrodzonych.
Nie było dotychczas przykładu, żeby jeden lud wytworzył odrębną narodowość dla siebie; nawet najmniejsze obszary narodowe składają się przynajmniej z dwóch do trzech ludów, z których każdy posiada własną mowę (narzecze; plemiona mają gwary). Minimalna przestrzeń wynagradza się w takich wypadkach niemal zawsze gęstością zaludnienia. Dopiero z ludów może (nie musi) powstać naród. Ludy mogą być złączone w jedno państwo przemocą, lecz w jeden naród łączą się albo dobrowolnie, albo też całkiem nie wytworzą narodu. Przyjęcie wspólnego języka literackiego musi być dobrowolne. Tym bardziej nie da się wcielić nikogo przymusowo do pewnej cywilizacji. Cele duchowe nie dadzą się narzucić gwałtem.
Naród jest to zrzeszenie cywilizacyjne pokrewnych ludów do celów ponadmaterialnej walki o byt, a posiadające Ojczyznę i język ojczysty.
Tu nasuwa się pewna uwaga tycząca Polski. Naród cały musi należeć bez najmniejszych zastrzeżeń do tej samej cywilizacji. Jakżeż ma się życie zbiorowe w Polsce ułożyć w jakiś ład, skoro układa się według czterech metod? Robi się z tego nieustanne eksperymentowanie, ciągłe wstrząsy i wieczna niepewność. Na kronice naszej komisji kodyfikacyjnej znać aż nazbyt poczwórność nieświadomości, co dobre, a co złe. Kroniki zaś polityki wewnętrznej składają się z długiego szeregu „reorganizacji”, co jest niewątpliwie znakiem, że rządziciele są zdezorientowani. Reorganizowano bez ustanku wszystko, co tylko wpadło ministrom w ręce. Polska nie mogła nigdy być zorganizowana, bo się ciągle reorganizowała.
Trzęsie się ten polski rydwan, bo go szarpią siły działające w rozbieżnych kierunkach: ale nie rusza się z miejsca, gdyż żadna z tych sił nie uzyskała odpowiedniej przewagi. Ma tu zastosowanie stary przykład o wozie, do którego zaprzężono jedną parę koni z przodu, a drugą z tyłu, a każda ciągnie w kierunku przeciwnym. Do obrazu tego należy atoli dodać jedną poprawkę, a fatalną; do naszego rydwanu wprzężono jeszcze trzecią i czwartą parę koni, po jednej z każdego boku. Czy ten rydwan nie musi być wywrócony, a nawet rozszarpany?
Całej Europie przydałaby się dezynfekcja od pomieszania cywilizacji, lecz Polsce może najbardziej. Trzeba nawrócić do cywilizacji łacińskiej i przestrzegać jej zasad. Polskę należy urządzić i rządzić nią tylko według wymogów jej cywilizacji rodzimej, którą jest łacińska, a żadna inna. Tylko w zakresie tej cywilizacji można być Polsce pożytecznym.
Naród nie może się wytworzyć inaczej, jak tylko z ludów pokrewnych, lecz do narodowości już wytworzonej i historycznie rozwiniętej, mogą się przyłączać (oczywiście dobrowolnie) ludy także nie pokrewne, lecz sąsiednie.
Nie wszystkim ludom danym jest wytworzyć naród. Przyczyny tego faktu leżą daleko poza tematem niniejszego dziełka. My tu musimy poprzestać na stwierdzeniu, że tak jest. Np., lud Kornwalski zaginął całkiem, potomkowie jego rozpłynęli się w narodzie angielskim; lecz Walijczycy istnieją dotychczas. Posiadają swój własny język, a jeżeli kto z nich zechce szczupłą Walię uważać za swoją ojczyznę, żaden Anglik nie rozgniewa się o to. Czy jednak Walijczycy sami, bez Anglików, zdołaliby zorganizować się należycie do celów ponadmaterialnej walki o byt? Ponieważ w bycie ziemskim duch musi oprzeć się o ciało, kategorie ponadmaterialne zależą pod wieloma względami od materialnych. Primum vevere, deinde phioosophari. Wyobraźmy sobie Walię jako odrębne państwo, odgrodzoną od Anglii paszportami, cłami, kwestiami przynależności, odrębnym prawem małżeńskim, spadkowym i wekslowym, osobną monetą i armią itd. Nie ma takiego Walijczyka, któremu uśmiechałaby się niepodległość! Dla nich przynależność do państwa angielskiego (na zasadzie równych z równymi) jest od dawnych już czasów czymś identycznym z niepodległością. Ich państwem jest państwo angielskie i dzięki temu, że są członkami mocarstwa tak potężnego, mogą sobie pozwolić na pielęgnowanie walijskich odrębności ludowych, dalecy od obawy, żeby im ktokolwiek chciał w tym przeszkadzać. Poprzestają na tym, że są ludem wolnym, nie krępowanym przez nikogo w niczym. Stanowią jeden z ludów angielskiego narodu i rozumnie na tym poprzestają.
Nasuwa się uwaga, że gdyby Anglia w przeszłości nie była sprawowała rządów nad Irlandią sposobami niemoralnymi, Irlandczycy też staliby się jednym z ludów narodu angielskiego. Nierozumna polityka zmusiła ich dążyć nie tylko do niepodległości państwowej, lecz do moralnego odtwarzania zatraconej już narodowości, bez względu na ogrom kłopotów i ciężarów, wynikających z tego nieuchronnie.
Rzućmy spojrzenie na mapę Francji i uprzytomnijmy sobie (dla przykładu) Normandię i Bretonię. Krainy te posiadają własne języki, obyczaj odrębny i wiele odrębności w prawie zwyczajowym. Coraz tam więcej takich, którzy twierdzą, że np. Bretonia jest ich ojczyzną, na co każdy Francuz (w przeciwieństwie do Anglików) rzuca się z oburzenia. Twierdzą, że musi się koniecznie trzymać te ludy w ryzach, dozorując nawet używanie ich języków, bo inaczej Francja mogłaby się rozpaść. Boją się „separatyzmów”. Czyż jednak Normandia mogłaby rozporządzać kiedykolwiek własną armią przeciwko francuskiej? Czyż Bretonia mogłaby (i chciałaby) prowadzić z Francją wojnę cłową? Obawy o całość państwa Francuskiego z tej strony są śmieszne, dopóki rząd centralistyczny nie wymusi na tych ludach, że pójdą śladami Irlandii. Co jednak tam zwróciło się przeciw Anglii, to samo tutaj wyszłoby jej na korzyść, albowiem pod zwierzchnictwem angielskim Bretończycy i Normanowie staliby się od razu ludami zupełnie wolnymi. Dziwić się trzeba, że Francuscy statyści tego nie widzą. Jeżeli jednak pozostawi się tym krainom całkowitą wolność, nie będzie nigdy pytania, czy oni są Francuzami. Oni sami z własnej woli i we własnym interesie uznają się być ludami narodu francuskiego. Będą woleli być synami Francji niż Anglii.
Albowiem narodowość nie jest bynajmniej czymś danym z góry, nie jest siłą jakąś wrodzoną każdemu żywiołowi etnograficznemu. Dopiero Historia wytwarza narody i to w samej tylko cywilizacji łacińskiej. Jest to dziedzictwo w starożytnej cywilizacji rzymskiej, wznowione, kiedy nasza cywilizacja łacińska osiągnęła już wysoki szczebel rozwoju. Najstarszym jest poczucie narodowe polskie, a jednak poczynało się dopiero około połowy XIII wieku na kaliskim dworze księcia Bolesława Pobożnego, a ustaliło się, stężało aż po koronacji Władysława Niezłomnego (Łokietka) 1320 r.
Francuskie poczucie narodowe datuje się dopiero od św. Joanny dArc (1429-1431). Był jednak geniusz, który nosił w sobie ideał narodowy wcześniej: Dante (1265-1321), a ideał jego szerzył się na Półwyspie Apenińskim. Nie spełnił się jednak i Włosi dopiero w XIX wieku stawali się narodem. Przyczyny tego szczególnego opóźnienia sięgają w głąb kwestii o stosunek społeczeństwa a państwa tak dalece, iż należy się im chwila uwagi.
Włosi w XV wieku byli już świadomi tego, jako stanowią jeden naród i dążyli do zjednoczenia wytrwale, ofiarnie, często namiętnie. Wmawiano w siebie, że ten i ów ród kondotierski, powołany jest do tego, ażeby pokonawszy współzawodników, rozszerzając własne panowanie, dokonał wreszcie zjednoczenia Italii. Wybaczali chętnie upatrzonemu kondotierowi najohydniejsze zbrodnie, rozgrzeszali go w imię Ojczyzny; nawet go kochali, delektowali się zbrodniarzem, jeżeli w nim upatrywali zbawcę Włoch. Wybitni mężowie kryli zbrodnie takiego księcia-kondotiera, a gdy się zataić nie dały, usprawiedliwiali je. Jakżeż im bowiem zależało na tym, ażeby ten, którego mieli za męża opatrznościowego, miał zwolenników w całych Włoszech! Szły w ten sposób w służbę kondotierów silne charaktery, tęgie umysły i wielkie serca Włoch; a za przykładem tych najlepszych, szły tym chętniej, śmielej i dalej rzesze karierowiczów i żołdaków kondotiera, dzielące się łupami w opanowanej dzielnicy. A kiedy po pewnym czasie zadomowił się system kondotiersko-książęcy, wtedy owi najlepsi stawali się książętom niepotrzebni. Książęta przestali też udawać patriotów.
Bezsilnym jest zło w życiu zbiorowym, dopóki nie urządzi z siebie imitacji dobra, ażeby wyłudzać współpracę przyjaciół dobra. Nie ma też takiego sobka w życiu publicznym, który by nie udawał ofiarnika; nie ma gwałtownika, który by nie chciał uchodzić za szafarza wyższej sprawiedliwości. Zdzierstwo, bezprawie, terror, każą się uważać za zrządzenia i zarządzenia opatrznościowe; powodzenie ich zależy zaś od tego, czy imitacja się uda. Klasycznym krajem i okresem tych prawd jest renesans włoski.
Odkąd uksiążęceni kondotierowie nie potrzebowali niczego udawać, nastały typowe rządy niesumiennych zdobywców. Doszło do tego, iż ludności stawało się obojętnym, czy swój czy obcy panuje prawem miecza. Gdybyż to tylko o miecz chodziło! To byli truciciele, zbóje, skrytobójcy. Na miejscu ideału zjednoczenia Włoch wyrósł z czasem legitymizm dynastyczny potomków kondotierów. Zbrodnią polityczną stawała się dążność do zjednoczenia. Nie było zresztą na całym półwyspie nigdzie hufca zbrojnego, który by chciał służyć idei przebrzmiałej. Siły zbrojne we Włoszech nie były włoskimi. Najpierw stanowiły wojska prywatne, osobiste wojska kondotierów, potem składały się w znacznej części z cudzoziemców, aż w końcu górę wzięli pod Apeninami cudzoziemscy władcy. Kto miał wojsko swoje własne, mógł sobie na półwyspie wykroić państwo. Włochy stały się dla Europy pojęciem geograficznym, w narodowość włoską niekt nie wierzył. I tak zostało aż do wielkiego Cavoura, aż do pierwszego uczciwego statysty.
Zbawieniem dla Włochów stał się rozkwit literatury i sztuki, bo inaczej nie mieliby na czym oprzeć ducha i byliby może już w XV w., znikczemnieli. Pomimo jednak tylu i tak wielkich artystów i poetów, ogół włoski wykoleił się tylko wolniej i później. Przez szereg pokoleń żołnierz we Włoszech przywykł mieć tylko wodza, a od wodza oczekiwał zysków materialnych. Co za horrenda, czyta się o tym w źródłach historycznych! W życiu cywilnym odpowiednikiem tego było dworactwo i szał zmysłowego użycia. Zbrodniczość zaś, ustaliwszy się z góry, spopularyzowała się i przeszła na ogół. Trucizna i sztylet najpierw zyskiwały prawo obywatela na dworach książęcych kondotierów, dopiero znacznie później dotarły do „brigantów”. Przykład szedł z góry, aż wreszcie i „prywatnemu” człowiekowi zechciało się poprawić sobie los tą samą drogą, na jakiej panujący doszedł kiedyś do tronu, a dynastia utrzymywała się przy władzy. Terroru władców i zbirów „państwowych” prostym potomstwem był terror zbirów niższego szczebla, którzy już nie troszczyli się o władzę. Wreszcie bandytyzm miał się stać na przeszło sto lat plagą i hańbą Włoch, a zaczął się od kondotierów na tronach, którzy byli pierwszymi bandytami.
W dalszym rozwoju myśli politycznej włoskiej wyłania się u nich „egoizm narodowy”. Nie Włosi go jednak wymyślili, chociaż powszechnie uważa się to hasło za włoski pomysł, gdyż Włosi najgłośniej je wywoływali, najgłośniej z nim wojowali. Ci, którzy to obmyślili, sprawowali się przy tym po cichu, a za to stosowali zasadą wszechstronnie, a bezlitośnie od dawna, zanim ją opiewał dAnnunzio. Egoizm narodowy jest wynalazkiem angielskim. Anglicy go jednak nie popularyzowali przed Europą; to przypadło Włochom. Nasz Adam Czartoryski biadał jednak już w r. 1823 na tym, że miłość Ojczyzny wyradza się w egoizm narodowy.
Z całym zapałem do idei narodowej trzeba sobie powiedzieć, że naród nie może zamienić na cnotę niczego, co mamy za złe społeczeństwu lub państwu. Nie może przeto być wszechwładnym, ani też nie może być zwolnionym od etyki. Błędnym jest hasło egoizmu narodowego. Nader łatwo przemienić je na zasadę, że dla pewnego narodu dobrem jest wszystko, co szkodliwe dla drugiego, a nawet dla wielu innych narodów. Na tle patriotyzmu obmyślać, co by wyrządzić złego innym narodom? Gdyby we wszystkich narodach zakwitnęła ta specjalność, musiałoby się to skończyć zniszczeniem powszechnym, ruiną naszej cywilizacji łacińskiej, a zatem także zanikiem poczucia narodowego. Jeżeli narody będą wzajemnie czyhać na swe istnienie, muszą w końcu przestać istnieć.
Ten sam atoli byłby skutek, gdyby jeden naród zdołał narobić wszystkim innym tyle złego, iż osłabione, zdeptane, oddane w niewolę, nie tylko nie mogłyby tworzyć własnych państw, lecz ani społecznie się rozwijać, ani pielęgnować swych właściwości narodowych. Gdyby mogło się zdarzyć, iż by jeden naród pobił wszystkie inne, ów zwycięski zapadłby ciężko na rozstrój społeczny i obniżyłby swój poziom umysłowy. Taki naród musiałby się zamienić cały w żołnierzy i w urzędników-gnębicieli. Ani nawet najliczniejszy nie byłby dość licznym, żeby wydać z siebie w należytej ilości adeptów tych dwóch zawodów, niezbędnych do utrzymywania podbojów. Musiałoby zabraknąć, i to po krótkim czasie, głów i rąk do wszelkich zawodów prodkukcyjnych – a zatem nastąpiłby koniec społeczeństwa.
Tym samym zwycięscy tacy przestaliby sami być narodem. Tą drogą doszłoby się również do ruiny cywilizacji łacińskiej. Mogłaby się wytworzyć jakaś nowa kultura cywilizacji turańskiej, obozowej, opartej wyłącznie na sprzęcie wojennym.
Z jakiejkolwiek strony traktowalibyśmy „il sacro egoismo”. Zawsze w rezultacie wyjdzie ruina. Stosunki między narodami nie mogą polegać na egoizmach narodowych. Ponieważ w każdej bajce jest coś prawdy, starajmy się wyłuszczyć ziarno prawdy z bajki samolubstwa narodów. Jest się obowiązanym służyć swemu własnemu narodowi i nigdy nie może zachodzić obowiązek, żeby służyć innemu. Naród własny ma zawsze i bezwarunkowo pierwszeństwo. Wynika z tego, że nadać się na służbę innego można dopiero natenczas, gdy już zaspokojone będą wszystkie możliwe potrzeby wszelkiego rodzaju i we wszystkich kategoriach bytu wśród własnego narodu: słowem, gdy wśród własnego narodu zabraknie już sposobności, żeby móc być pożytecznym i nie będzie nic do roboty dla patrioty. Kiedyż to może nastać? Doprawdy dopiero nazajutrz po sądzie ostatecznym! Co wywodziłem w ustępie o granicach pożyteczności w rozdziale II, to potwierdzają się tutaj, choć z całkiem innego punktu obserwacyjnego.
Nikt nie ma obowiązku poświęcać się dla dobra innego narodu. Nie będzie to egoizmem, że się pracuje około dobra własnego narodu. Grzech zaniedbania istnieć może tylko względem narodu własnego. W tak brzmiącym prawidle będzie „egoizmu narodowego” w sam raz.
Il sacro egoismo jest prawdziwie deprawacją narodu. Gdzie zachodzi fakt tego rozdziału, nastąpiło zarażenie się społeczeństwa od państwa, które zawsze bywało samolubem. Jakieś przeniesienie natury państwowej na społeczeństwo (naród) pewien rodzaj wywyższenia organizacji państwowej ponad narodową, powoduje widoczne zmechanizowanie się ustroju narodowego. Jest to wykolejenie, a przeciwnie narodowi tak dalece, iż zawiera w sobie na przyszłość groźbę upadku idei narodowej.
Wszakżeż państwo może bez niej istnieć i trwać w powodzeniu! Lecz w takim razie nastąpiłoby wycofywanie się z cywilizacji łacińskiej, a zatem ogólny rozwój wstecz. Państwo jest z natury swojej samolubne, gdyż jest zrzeszeniem do celów materialnych. Kiedy Polska w XV wieku przystępowała do lig antytureckich, nie łączyło się to wprawdzie z widokiem żadnych aneksji, lecz opanowanie osad kupieckich od ujścia Dunaju otwarłoby dla nas Morze Czarne i bylibyśmy narodem bogatym, mogącym państwu dostarczać środków do rozwinięcia potęgi. A kiedy potem Jan III ruszał „ocalić Wiedeń i chrześcijaństwo”, nie wiódł pod sobą armii państwa polskiego, lecz wojsko ochotnicze rycerstwa przejętego pewną ideą. Przytoczyłem umyślnie przykłady takie, które mogłyby służyć doskonale za przykłady bardzo wysoko rozwiniętego altruizmy międzynarodowego. Tym dobitniej zaznacza się i w tej dziedzinie różnica społeczeństwa a państwa.
Szczególna rzecz, że hasła egoizmu narodowego i totalizmu państwowego szerzyły się równocześnie. Na ich dnie tkwią pewne zapatrywania na stosunek etyki a prawa. Obłęd wszechmocy państwowej oparty jest na zastąpieniu moralności przez prawo ustawodawcze. Zamiast, żeby prawo oparte było na etyce, zaczyna się coraz częściej etykę wywodzić z prawa; to będzie moralnym, co w prawie jest przepisane. W mieszance cywilizacyjnej pomieszały się te pojęcia, a w rezultacie cierpią i moralność i prawo, prawość i prawność. Egoizm narodowy wiedzie łatwo do pewnego nadużycia, mianowicie służyć może za wymówkę przy zaniedbywaniu etyki. A tymczasem mija powaga prawa, o słuszności przestaje się myśleć, a do krzywd, wyrastających z braku moralności w życiu publicznym, tak się już przyzwyczajono, iż coraz więcej osób przestaje je nawet odczuwać. Egoizm narodowy udzielił jakby sankcji najwyższej wszystkiemu, co ktoś zechce przedstawić, jakoby korzystne np., dla polskości. Pomysłów może być ilość nieograniczona i gdyby uznawano wszędzie „patriotyczną dyspensę”, skończyłoby się to na wyrzuceniu w ogóle etyki z życia publicznego – a więc na tym samym, co wydaje z siebie państwo totalne. Tą czy tamtą drogą (więc tym bardziej obiema równocześnie) dochodzi się do bezetyczności tak w państwie jako też w społeczeństwie, a zatem wprowadza się upadek moralności w narodzie. Tak przy najlepszych nawet intencjach schodzi się na bezdroża.
prof. Feliks Koneczny
Najnowsze komentarze