Literatura dotycząca Wielkiej Rewolucji, obejmująca między innymi pamiętniki i wspomnienia każdego z jej przywódców, którzy dożyli czasów Nowej Ery, jest tak obfita, iż publikowanie kolejnej książki, w której zostały opisane fakty i okoliczności towarzyszące wielkiemu globalnemu przewrotowi i odrodzeniu, może zakrawać na przedsięwzięcie niewarte zgoła fatygi. Jednakże Dzienniki Turnera prezentują wnikliwy i unikatowej wartości obraz kulis i społecznego tła Wielkiej Rewolucji, a to z dwóch przyczyn:
1. Stanowią one nader szczegółowy i pełny zapis pewnego etapu walki trwającej w okresie bezpośrednio poprzedzającym decydujące jej wydarzenia; autor prowadził swoją kronikę na bieżąco, opisując codzienność. Choć przetrwały do naszych czasów pamiętniki innych uczestników tamtych gigantycznych zmagań, nie zawierają one równie wyczerpujących i szczegółowych opisów.
2. Autor był szeregowym członkiem Organizacji, a choć zawęża to miejscami perspektywę jego spojrzenia, pozostawił dokument na wskroś szczery i tchnący autentyzmem. W przeciwieństwie do niektórych innych przywódców Rewolucji, nie pisał on dla Historii. Dzięki lekturze jego dzienników lepiej, aniżeli korzystając z innych Źródeł, dowiadujemy się i rozumiemy, co myśleli i co czuli mężczyźni i kobiety, których walka i ofiary ocaliły białą rasę od śmiertelnego zagrożenia, otwierając wiek Nowej Ery.
Earl Turner urodził się w roku 43 przed Nową Erą w Los Angeles, którą to nazwę nosił, w latach Starej Ery, obszar miejski położony na zachodnim wybrzeżu kontynentu północnoamerykańskiego, obejmujący dzisiejsze wspólnoty Eckartsville i Wesselton oraz dużą część są-siadującego z nimi obszaru wiejskiego. Wychował się również w Los Angeles i wyuczył na inżyniera elektryka. Po ukończeniu szkół, zamieszkał w pobliżu Waszyngtonu, ówczesnej stolicy Stanów Zjednoczonych. Znalazł zatrudnienie w elektronicznej firmie badawczej. Aktywną działalność w Organizacji podjął w 12 roku p.n.e. Kiedy w 8 roku p.n.e. rozpoczął pisanie dzienników, miał 35 lat i wciąż byt kawalerem.
Dzienniki obejmują wprawdzie tylko niecałe dwa lata jego życia, przybliżają nam jednak postać jednej z tych osób, których nazwiska zapisano w Księdze Męczenników. Tylko z tego powodu zapiski Turnera powinny mieć dla nas szczególne znaczenie, dla nas, którym w szkole nakazywano wyuczenie się na pamięć nazwisk wszystkich Męczenników Sprawy, uwiecznionych w tym świętym Dokumencie, przekazanym nam przez przodków.
***
16 września 1991 r. A więc w końcu się zaczęło! Po tylu latach gadaniny, na dobitkę czczej gadaniny, przeprowadziliśmy wreszcie pierwszą akcję. Jesteśmy w stanie wojny z Systemem i nie jest to już tylko wojna stów. Ależ jestem spięty! Tak spięty, że nie mogę spokojnie usiedzieć. Na dobitkę jestem do cna wykończony. O 5.30 postawił mnie na nogi George: zatelefonował, żeby ostrzec, że rozpoczęty się aresztowania. Od tamtej pory latałem przez cały dzień cały w nerwach. Jednocześnie rozpiera mnie radość. No bo wreszcie zaczęliśmy działać! Nikt oczywiście nie ma zielonego pojęcia, jak długo będziemy mogli walczyć z Systemem. Być może cała zabawa potrwa tylko do jutra, nam jednak nie wolno się nad tym zastanawiać. Ponieważ już zaczęliśmy, musimy postępować według planu, tak starannie przygotowywanego od dwóch lat, czyli od czasu federalnej akcji „Broń”.
Byt to dla nas cios co się zowie! A jaką hańbą i wstydem nas okrył! Pamiętam wszystkie te dęte przechwałki patriotów: „o nie, komu jak komu, ale mnie rząd nigdy nie odbierze broni”, a kiedy przyszło co do czego, bractwo podwinęło pod siebie ogony i posłusznie oddało cały majdan. Między Bogiem a prawdą, może i powinno krzepić nas na duchu to, iż znalazło się tak wielu Amerykanów, którzy zachowali broń, blisko osiemnaście miesięcy po tym, jak ustawa Cohena zdelegalizowała w Stanach Zjednoczonych jej prywatne posiadanie. Po tamtej pamiętnej akcji rząd nie uderzył w nas mocniej tylko dlatego, że wielu rodaków, działając wbrew nowouchwalonemu prawu, ukryto swój oręż zamiast przekazać go władzom.
Nigdy nie zapomnę tamtego przerażającego dnia, 9 listopada 1989 roku. Załomotali do mnie o piątej nad ranem. Nie podejrzewając niczego, wstałem z łóżka i poszedłem otworzyć. Uchyliłem drzwi: w tej samej chwili bezceremonialnie wpadło do środka czterech Murzynów. Jeden trzymał w ręku kij bejsbolowy, a dwóch miało zatknięte za pasy długie noże kuchenne. Czarnuch z kijem wepchnął mnie do kąta, przybrał groźną postawę i stanął tuż obok. Pozostali zaczęli przetrząsać mieszkanie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to bandyci. Takie napady stały się plagą po wejściu w życie ustawy Cohena: bandy Czarnych zaczęły napadać na mieszkania i domy Białych, dokonując rabunków i gwałtów. Wiedzieli, iż jeśli nawet ich ofiary mają broń, i tak nie odważą się jej użyć w samoobronie. Ten, który mnie pilnował mignął jakąś legitymacją, po czym poinformował oficjalnym tonem, iż on oraz jego pomocnicy są „specjalnymi pełnomocnikami” Komitetu do Spraw Stosunków Międzyludzkich Stanu Północna Wirginia. Dodał, że szukają broni palnej. Wydawało mi się, że śnię. Nie, to przecież niemożliwe! Potem jednak ujrzałem, że moi goście noszą na lewych ramionach opaski z zielonego materiału.
Opróżniali na podłogę zawartość szuflad, bebeszyli schowki i szafy, nie zwracając najmniejszej uwagi na przedmioty, które pospolici rabusie natychmiast by capnęli: nowiuteńką golarkę elektryczną, kosztowny złoty zegarek kieszonkowy, butelkę po mleku wypełnioną dziesięciocentówkami. Niech mnie diabli porwą, pomyślałem, przecież oni rzeczywiście szukają broni! Ukryłem swój rewolwer na naboje kalibru .357 magnum oraz pięćdziesiąt sztuk amunicji pod futryną drzwi łączących kuchnię z salonem. Wyciągając dwa obluzowane gwoździe oraz deskę mogłem w razie potrzeby wydobyć broń równo w dwie minuty. Specjalnie to sprawdziłem. Uznałem, że policja nigdy u mnie niczego nie znajdzie. A już ci niedoświadczeni Czarni nie natkną się na mój schowek, choćby szukali i milion lat. Ci trzej, którzy prowadzili rewizję przeszukali już najbardziej oczywiste miejsca, po czym przystąpili do prucia materaców i poduszek z sofy. Zacząłem gwałtownie protestować i nawet przeleciało mi przez myśl, czy by nie stawić im oporu. Właśnie wtedy na korytarzu nastąpiło jakieś poruszenie.
Inna grupa operacyjna prowadząca przeszukanie w lokalu obok zajmowanym przez młode małżeństwo od-nalazła pod łóżkiem strzelbę. Sąsiada i jego żonę zakuli w kajdany, po czym zaczęli sprowadzać oboje brutalnie na dół. Ich ofiary miały na sobie tylko bieliznę, a kobieta krzyczała, że w mieszkaniu pozostało małe dziecko. Tymczasem do pokoju wszedł piąty mężczyzna. Był rasy kaukaskiej, lecz miał nienaturalnie smagłą cerę. Zauważyłem na jego ręku zieloną opaskę. W dłoni trzymał dyplomatkę i bloczek-notatnik. Czarni przywitali go uniżenie. – Niczego nie znaleźliśmy, panie Tepper. Tepper przesunął palcem wzdłuż listy nazwisk i numerów mieszkań, które miał zapisane w notatniku, aż wreszcie zatrzymał się na moich danych. Zmarszczył czoło. – Ten tutaj to niezły ptaszek – warknął – notowany za przestępstwa popełnione z pobudek rasistowskich. Dwukrotnie pozywany przez Komitet. Miał osiem sztuk broni palnej i żadnej nie oddał.
Następnie wydobył z dyplomatki niewielki czarny przedmiot wielkości paczki papierosów, połączony cienkim przewodem z jakimś urządzeniem znajdującym się w teczce. Kiedy przesunął pudełkiem wzdłuż lewej framugi drzwi prowadzących do kuchni, brzęczenie przeszło w ostry, wibrujący świst. Przejęty i ukontentowany Tepper chrząknął, a wtedy jeden z Murzynów natychmiast wyszedł na zewnątrz, by po kilku sekundach powrócić z młotem kowalskim i łomem. Wyłuskanie mojego rewolweru ze skrytki zajęło im faktycznie niecałe dwie minuty. Bez żadnych ceregieli zakuli mnie w kajdanki i wyprowadzili na korytarz. W całym domu aresztowali trzy osoby. Tepper oraz oraz kilku z podległych mu „pełnomocników”‚ musieli przeprowadzić kolejne przeszukania, lecz trzech potężnych Czarnych, zbrojnych w kije bejsbolowe i noże pilnowało nas przed domem. Dziesięć lat paki: taka kara groziła wszystkim nam siedzącym na chodniku.
A jednak wypadki nie potoczyły się aż tak źle. Okazało się bowiem, że wszystkie naloty i rewizje jakie tamtego dnia przeprowadzono w całym kraju przyniosły zbyt obfity połów, zupełnie nie do strawienia dla Systemu. Zatrzymano ogółem ponad osiemset tysięcy osób. Początkowo środki przekazu próbowały urobić opinię publiczną przeciw nam: chodziło o to, byśmy pozostali w zakładach karnych. To, że w całych Stanach Zjednoczonych zabrakłoby wtedy cel więziennych nie stanowiło żadnej zgoła przeszkody; gazety zaproponowały, żeby, nim zostaną przygotowane nowe miejsca odosobnienia, gromadzono nas na wolnej przestrzeni, otoczonej zasiekami z drutu kolczastego. Na siarczystym mrozie! Zapadł mi głęboko w pamięć tytuł czołówki „Washington Post” z następnego dnia: „Rozbicie faszystowsko-rasistowskiego sprzysiężenia, konfiskata nielegalnie posiadanej broni”. Jednak nawet poddawani praniu mózgów Amerykanie żadną miarą nie mogli pojąć, jak to możliwe, że do tajnego zbrojnego stowarzyszenia należało blisko milion ich współrodaków.
W miarę ujawniania kolejnych szczegółów dotyczących rewizji, narastało społeczne wzburzenie. Ludzi przyprawiał o gniew zwłaszcza fakt praktycznie całkowitego pominięcia podczas akcji dzielnic murzyńskich. Początkowo tłumaczono ów fakt tym, że ponieważ głównymi podejrzanymi o nielegalne posiadanie i przechowywanie broni byli „rasiści”, nie zaistniała potrzeba prowadzenia przeszukiwań domów Czarnych. Pokrętna logika takiego rozumowania runęła w proch i pył, kiedy wyszło na jaw, iż ofiarą obławy padła pewna liczba osób, które trudno byłoby nawet w najlepszej wierze posądzać o „rasizm”, czy też o „faszyzm”. Wśród ofiar znalazło się dwóch czołowych publicystów liberalnej prasy codziennej, niegdyś żarliwych orędowników krucjaty przeciw prywatnemu posiadaniu broni, czterech murzyńskich kongresmenów (zamieszkałych w dzielnicach Białych), jak również żenująco pokaźna liczba funkcjonariuszy rządu federalnego. Później okazało się, że spisy osób, których mieszkania poddano rewizji zestawiano najczęściej na podstawie rejestrów, jakie musieli prowadzić wszyscy sprzedawcy broni palnej. Jeżeli po przyjęciu ustawy Cohena ktoś oddał broń policji, jego nazwisko usuwano z takiego wykazu. Jeżeli ktoś broni nie oddał, jego nazwisko pozostawało na liście, zaś nieszczęśnik miał 9 listopada poważne kłopoty – chyba że mieszkał w dzielnicy murzyńskiej. Ponadto przeprowadzono rewizje w domach i mieszkaniach pewnej kategorii osób, bez względu na to, czy zakupiły kiedykolwiek broń, czy też jej nie zakupiły. W tym dodatkowym spisie znalazły się nazwiska wszystkich członków naszej Organizacji. Rządowe listy podejrzanych okazały się tak pokaźne, że do pomocy przy rewizjach dokooptowano wiele „odpowiedzialnych” osób nie związanych zawodowo z administracją federalną. Jak się domyślam, planiści Systemu uznali, iż większość podejrzanych figurujących na wspomnianej liście odsprzedała broń prywatnie przed wejściem w życie ustawy Cohena, albo też pozbyła się jej w jakiś inny sposób. Nie spodziewano się zatrzymania około cztery razy więcej osób, niż to wcześniej obliczono.
No nieważne, tak czy inaczej cała ta sprawa stała się dla władz tak dalece kompromitująca i niewygodna, iż większość zatrzymanych zwolniono przed upływem tygodnia. Przez kilka dni mieliśmy solidnego stracha i cieszyliśmy się, że znów jesteśmy wolni. To było dla nas najważniejsze. Wielu członków Organizacji wykorzystało wtedy sposobność i z miejsca zrezygnowało. Odechciało im się wszystkiego. Inni wprawdzie pozostali, odtąd jednak, tłumacząc swoją bierność, powoływali się na tamte wydarzenia. Gdy patriotyczna część narodu została rozbrojona, wywodzili, wszyscy znaleźliśmy się na łasce i niełasce Systemu, a więc absolutnie niezbędne stało się zachowanie jak największej ostrożności. Członkowie ci domagali się, żebyśmy wstrzymali wszelkie działania werbunkowe i „zeszli do podziemia”. Wkrótce stało się jasne, że najwyraźniej chodziło im o to, iżby Organizacja ograniczyła się wyłącznie do prowadzenia „bezpiecznych” działań, czyli głównie do narzekania i utyskiwania (najlepiej szeptem) na ciężkie czasy – i to w naszym własnym gronie. Co bardziej wojowniczy członkowie zaproponowali, by wydobyć z ziemnych schowków broń, po czym przystąpić niezwłocznie do przeprowadzania zamachów terrorystycznych wymierzonych w System, dokonując egzekucji sędziów federalnych, redaktorów gazet, ustawodawców oraz innych funkcjonariuszy Systemu. Przekonywali, iż sytuacja dojrzała do wykonania takiego uderzenia, ponieważ, jeżeli czynnie przeciwstawimy się tyranii, niezadowolenie jakie zapanowało w kraju po akcji „Broń” przysporzy nam wśród społeczeństwa ogólnej sympatii.
Właściwie trudno dziś rozstrzygnąć, czy nasi „jastrzębie” mieli słuszność. Co do mnie, myślę, iż jej nie mieli -choć Bogiem a prawdą w tamtych czasach sam zaliczałem siebie do tej grupy. Owszem, na pewno moglibyśmy uśmiercić pewną liczbę kreatur, które doprowadziły Amerykę do tak opłakanego stanu, w jakim się znajdowała, uważam jednak, iż na dłuższą metę bylibyśmy przegrani. Trzeba bowiem pamiętać o pewnych faktach; po pierwsze w Organizacji panowała wtedy zbyt słaba dyscyplina, co uniemożliwiało nam skuteczne prowadzenie wojny terrorystycznej przeciwko Systemowi. Mieliśmy w szeregach zbyt wielu tchórzy i gadułów. Szpicle, głupcy, mięczaki i nieodpowiedzialni skurwiele mogli stać się naszą zgubą i przekleństwem. Po drugie, jestem pewien, iż nazbyt optymistycznie ocenialiśmy wtedy nastroje społeczne. To co błędnie uznawaliśmy za oburzenie na System, który przeprowadzając akcję „Broń” naruszył prawa obywatelskie, określiłbym raczej jako przemijającą falę niezadowolenia, wywołaną całym tym zgiełkiem i zamieszaniem towarzyszącym aresztowaniom. Gdy tylko środki przekazu zdołały wmówić ludziom, że im, porządnym i prawomyślnym obywatelom, nic nie grozi, oraz iż rząd federalny przykręca śrubę wyłącznie „rasistom, faszystom, oraz innym elementom aspołecznym”, które to szumowiny posiadały nielegalnie broń, większość Amerykanów odetchnęła z ulgą, powracając przed telewizory oraz do lektury swoich zabawnych gazet. Kiedy dotarto to do naszej świadomości, opadły nam ręce. Wszystkie nasze plany – faktycznie cała podbudowa ideologiczna Organizacji – opierały się bowiem na założeniu, iż Amerykanie sprzeciwiają się instynktownie tyranii, oraz że gdy System stanie się gnębicielski ponad miarę, podążą za każdym kto ogłosi, iż zamierza go obalić. Nie mieliśmy jednak pojęcia, w jak ogromnej mierze materializm skorumpował dusze obywateli, oraz w jak ogromnej mierze stali się oni podatni na manipulacje środków przekazu. Dopóki rząd zdoła utrzymać naszą dychawiczną gospodarkę w jako takim stanie, dopóty ludźmi można sterować i manipulować w taki sposób, by wydali przyzwolenie na każde łajdactwo i każde pogwałcenie prawa. Mimo nieustającej inflacji i pogarszających się stopniowo warunków życia, większość Amerykanów ma czym zapełnić brzuchy, my zaś musimy zaakceptować pokornie fakt, iż dla tej większości właśnie to jest najważniejsze. Zniechęceni i niepewni jutra, zaczęliśmy jednak przygotowywać plany na przyszłość. Postanowiliśmy przede wszystkim prowadzić nadal akcję werbunkową…..
Andrew Macdonald
Tekst ukazał się w “Szczerbcu”, czasopiśmie Narodowego Odrodzenia Polski.
Przedruk całości lub części wyłącznie po uzyskaniu zgody redakcji. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Pismo do nabycia:
http://www.archipelag.org.pl/ oraz na Allegro
9 marca 2019 o 21:15
Dzienniki Turnera można przeczytać w całości w pdf:
http://web.archive.org/web/20160811163310/http://www.bhpoland.org/strona/ksiazki/DT.pdf