Bezśmigłowiec podchodził bezgłośnie do lądowania, opadając niespiesznie w stronę zoranego okrągłego kwietnika. Porywisty wiatr spychał maszynę z obranej trajektorii, zmuszając pilota do włożenia sporego wysiłku w utrzymanie sterów w prawidłowej pozycji. Siedzący w salonce pasażer odłożył na stolik elektroniczny czytnik, na wyświetlaczu którego mieniła się kolorowa okładka najnowszego numeru Nouveau Charlie Hebdo. Główną informacją dnia była intronizacja nowego cara Rosji, nieślubnego syna zmarłego niedawno Władimira I. Spojrzał przez wypukłą boczną szybę maszyny. Niebo zakrywał szczelny całun szarych chmur, z których siąpiła marznąca mżawka. „Nawet pogoda jest tu nie do zniesienia” – pomyślał ze smutkiem i przypomniał sobie rodzinną Lizbonę, miasto światła i oceanu, gdzie słońca nigdy nie brakowało. W dole zauważył, trzy ludzkie postacie zadzierające do góry głowy. Z tej wysokości wyglądali komicznie, jak mrówki, które można było rozdeptać. Zbici w kupę, wydawali się zlęknięci.
- Pewnie autochtoni – westchnął.
Gdy rozsunęły się drzwi przedziału pasażerskiego, mężczyzna wysunął na zewnątrz prawą nogę, odzianą w nieskazitelnie czysty i błyszczący trzewik z syntetycznej różowej skóry. W momencie kontaktu stopy z podłożem, but zagłębił się kilka centymetrów w błotnistą maź, co wywołało na twarzy właściciela gniewny grymas. Z pomocą od razu pośpieszył jeden z członków skromnego komitetu powitalnego. Niewysoki, pulchny jegomość zdjął z pleców swoją jasnogranatową marynarkę i starannie ułożył ją na grząskiej ziemi. Następnie ruchem ręki zaprosił gościa aby ten po niej przeszedł. W tym czasie z jego wąsatej twarzy ani na chwilę nie schodził szeroki uśmiech.
- Witamy w Grünberg szanownego pana Komisarza! – Z wyraźnie wschodnim akcentem przywitał gościa po niemiecku korpulentny jegomość. – Nazywam się Edmund Niepolak i będę Pana osobistym sekretarzem – wydukał w obcym dla siebie języku. Dwie towarzyszące mu młode kobiety podbiegły do przybyłego obcokrajowca. Jedna wręczyła mu sfatygowany przez wiejący wiatr bukiet kwiatów, a druga, na powitanie próbowała pocałować go w policzek, na co ten zaprotestował i odepchnął napastniczkę.
- Halt! – krzyknął, a jego oburzenie sięgnęło zenitu. Wiedział, że tubylcy mają dziwne zwyczaje, ale to zachowanie przechodziło już ludzkie pojęcie. Powinien za to oskarżyć urzędniczkę o napastowanie seksualne, albo i nawet za próbę gwałtu. Co by na to powiedział jego mąż? Niestety Sven musiał zostać w Brukseli, aby opiekować się dopiero co adoptowaną sierotą z Somalii.
- Prowadźcie do biura! – Zwrócił się oschle do wąsacza.
Remont kompleksu budynków, w których miała urzędować administracja nowo powołanego euroregionu Wschodnia Branderburgia, dobiegał właśnie końca. Czerwone wcześniej ściany pomalowano niebieską farbą, kolorem wspólnym dla wszystkich urzędów w Związku Demokratycznych Regionów Europejskich. Wymieniono wybite szyby, a z fasad ścian pieczołowicie usunięto ślady po kulach. Nazwę ronda, na środku którego wylądował bezśmigłowiec, zmieniono na, niemal już biblijną, datę założenia Eurodemu – „7-go listopada”. Na maszt znajdujący się na dachu głównego gmachu wciągnięto lazurową flagę z wpisaną w nią wielką złotą pentagonalną gwiazdą. Mimo porywistego wiatru zwisała smętnie. Nasiąknięta wilgocią, zdawała się nie mieć sił łopotać wesoło na wietrze.
- A gdzie tęczowa flaga? – zapytał Komisarz z pretensją w głosie.
- Jeszcze nie zdążyliśmy wywiesić – odpowiedział zlękniony przewodnik, pieczołowicie zapisując coś w swoim notesie.
- Radzę się pośpieszyć, bo pociągnę do odpowiedzialności na podstawie prawa stanu wojennego! Przypominam, że ono wciąż jeszcze obowiązuje! – pogroził, po czym wszedł do biurowca.
Gdy dotarli do drzwi gabinetu, Komisarz niespodziewanie zatrzasnął je przed nosem sekretarza, nie wpuszczając go za sobą do środka. Opadł wyczerpany na welurowym fotelu, a trzymaną w ręku aktówkę wypuścił bezwładnie na podłogę. Z kieszeni, skrojonej na miarę krwistoczerwonej marynarki, wyciągnął najnowszy model siedmiocalowego tabfonu i wybrał numer ślubnego.
- Halo?- zacharczało wydobyte z głośnika słowo, a po chwili na wyświetlaczu ukazała się twarz o typowo nordyckiej urodzie.
- Cześć Sven! Właśnie doleciałem. Co tam u was?
- Cześć Piter! U nas wszystko w porządku. Właśnie przymierzam naszemu synowi nowe sukienki.
- Pamiętasz, żeby regularnie brać stoperan?
- Oczywiście! Czekaj, zawołam naszego syna. Ekwueme! Chodź tutaj, porozmawiasz z drugim tatusiem!
- Dlaczego drugim? Przecież była umowa, że nie będziemy hierarchizować!
- Oj tam, oj tam, mój ty obrażalski. Wymsknęło mi się, sorki – w tym czasie na ekranie pokazała się nadąsana twarz pięcioletniego murzynka.
- Cześć Ekwueme! Dlaczego masz taką skwaszoną minę?
- Tata Sven każe mi zakładać sukienki, a ja przecież nie jestem dziewczynką tylko chłopcem i nie chcę tego robić – malec zmarszczył brwi i szarpał za poły różowej spódniczki do baletu.
- Ekwueme, jesteś za młody żeby decydować o takich sprawach. Ciało nie determinuje ostatecznie tego kim jesteśmy. Za kilka lat możesz stwierdzić, że chcesz być kobietą i sam będziesz się tak ubierał. Pamiętaj, że na razie jesteś dzieckiem, a nie chłopcem czy dziewczynką.
- Ale ja nie chcę! – wykrzyczał chłopiec i zniknął z pola obiektywu kamerki.
- No sam widzisz. Myślę, że nie nadaję się na rodzica. Nie potrafię nawet przekazać małemu dziecku podstaw gender. Chyba oddam go z powrotem do ośrodka albo chociaż wymienię na innego. Może chińczyka? Po tej katastrofie ekologicznej zostało już ich tak niewielu – blondyn po drugiej stronie łącza internetowego wyraźnie się zasmucił.
- Daj spokój. Pamiętaj, że ten malec został wychowany w prymitywnym środowisku. Do tego śmierć rodziców, którzy utonęli na przepełnionej tratwie. Potrzebuje czasu żeby się dostosować.
- Pewnie masz rację, jak zwykle zresztą. – Rozweselił się podniesiony na duchy jasnowłosy mężczyzna. – A co tam u Ciebie? – Zmienił temat rozmowy równie gładko jak przełącza się program w telewizji. – Widziałeś już jakieś niedźwiedzie? Mam nadzieję, że Ci Polacy nie poją Cię spirytusem ani nie pasą tymi swoimi pierogami?
- Ten region był kiedyś znany z winnic i jeszcze nie zdążyłem nic zjeść – gdy to powiedział poczuł w żołądku nieprzyjemne burczenie.
- To produkowali tam wino? To po co w takim razie te wszystkie burdy? Na szczęście dla nich, jesteś tam, aby zrobić z nich prawdziwych Europejczyków. Kończę, bo chyba przywieźli sushi na kolację. To pa pa. – Sven pocałował obiektyw kamery, ale efekt wizualny po drugiej stronie wcale nie należał do romantycznych i Piter zakończył połączenie.
Z wyraźną niechęcią Komisarz wziął do ręki stosik leżących na biurku kartek sygnowanych znakiem wodnym z logiem euroregionu – kiścią winogron na tle herbowej tarczy. Przejrzał pobieżnie dokumenty i stwierdził, że zawierały ramowy plan zajęć na kilka najbliższych dni. Spotkanie z delegacją feministek, mniejszości etnicznych, mniejszości seksualnych, szybko przesunął palcem po liście sztampowych i rutynowych obowiązków. Jego wzrok zatrzyma się na punkcie wpisanym pomiędzy wizytacją lokalnego kibucu a wykładem w rejonowej medresie. „Publiczna eutanazja terrorystów” – przeczytał. Rozumiał konieczność realizacji „twardego kursu” wobec niedawnych buntowników, ale wyczuwał podskórnie, że takie przedstawienie może przynieść rezultaty odwrotne do zamierzonych. Odłożył ze wstrętem akta i oparłszy łokcie o blat neodębowego biurka oparł głowę na starannie wymuskanych dłoniach.
Nie tak wyobrażał sobie własną karierę. Należał przecież do jednych z wyróżniających się pracowników Komisji Kontynentalnej. W kuluarach Komskontu chodziły pogłoski, że ma nawet szansę objęcia jakiejś teki, choć by nawet Komsklima, czyli Komisarza ds. klimatu. W wieku niespełna czterdziestu lat byłby najmłodszym ministrem w historii. Przy takim tempie awansu i odrobinie szczęścia mógł dostąpić zaszczytu zasiadania w tajnym Dyrektoriacie nawet przed pięćdziesiątką. O ile oczywiście zwolniłoby się miejsce po zgonie jednego z jej dotychczasowych członków.
Niedawno zakończono ostatecznie unifikację administracyjną, likwidującą państwa narodowe i tworzącą jeden wspólny organizm polityczny. Aby całkowicie zatrzeć niedawne granice, Eurodem został podzielony na euroregiony. Na trudnym odcinku wschodnim potrzebowano sprawdzonych ludzi. Piter miał jednak wątpliwości czy uznać swoją nominację za awans czy za coś wręcz przeciwnego. W sumie mógł trafić znacznie gorzej, dalej na wschód, na przykład do euroregionu Karpaty Wschodnie lub Bug, tuż pod niespokojną granicę z Cesarstwem Rosyjskim. Z Grünberg było tylko dwie godziny jazdy samochodem do Berlina, więc w każdej chwili mógł wyrwać się i odetchnąć w cywilizowanym miejscu.
Spojrzał po pomalowanym na biało, ascetycznym pomieszczeniu. Oprócz biurka i fotelu nie ustawiono jeszcze żadnych mebli, nie mówiąc już o podwieszeniu na ścianie plazmowego projektora. Po chwili namysłu stwierdził, że dzisiaj nie zdoła już nic zdziałać i sięgnął po słuchawkę, stojącego na blacie, archaicznego telefonu. Podniósł ją do ucha i po jednym sygnale odezwał się głos Niepolaka.
- Tak panie Komisarzu?
- Tylko bez „panów”, takie archaiczne zwroty już dawno wyszły z użycia – pouczył podwładnego w podstawach nowomowy. – Każ podstawić samochód. Chcę już jechać do hotelu. – Piter wydał swoje pierwsze służbowe polecenia na nowym stanowisku i wyszedł przed budynek, gdzie czekało już na niego podstawione auto. Przy czarnym Audi stał sekretarz, trzymający otwarte tylne drzwi. ”Czy on zawsze musi tak szczerzyć zęby?” – zirytowany usadowił się na obszytej syntetyczną skórą kanapie. Ku jego zdumieniu za kierownicą służbowej limuzyny zasiadł jego podwładny.
- A autopilot? – spytał z niepokojem.
- Sygnał z satelity nie pokrywa jeszcze tego obszaru, panie Komisarzu – odpowiedział i ruszył z piskiem opon. Piter, przywykły do spokojnej jazdy samosterującymi się wehikułami, w reakcji na ten manewr zrobił wymowną ,pełną niezadowolenia minę.
- Bez obaw, kuloodporne. – Niepolak zapukał palcem w boczną szybę.
Listopadowy dzień chylił się ku końcowi, a jesienna szarówka dodatkowo potęgowała ponury nastrój. Po ulicach jeździło niewiele cywilnych samochodów, których ruch został poważnie ograniczony poprzez wprowadzenie, powszechnie obowiązującej w Europie reglamentacji paliwa. Gdzieniegdzie na chodnikach i poboczach stały jeszcze porzucone spalone wraki. Na niektórych z nich tliły się nieśmiało znicze i leżały bukiety zwiędniętych polnych kwiatów. Chociaż nie wybiła jeszcze godzina policyjna, ulice wydawały być wyludnione. Nielicznym, pośpiesznie przemykającym mieszkańców nie sposób było się bliżej przyjrzeć, bo jeśli już się pojawili, to szybko znikali z pola widzenia, bardziej przypominając zjawy niż żywych. Mimo, że samochód nie jechał szybko, kierowca musiał wykazać się sporym refleksem i umiejętnościami, aby omijać dziury i wyrwy w jezdni. Większość okien w niskich, piętrowych budynkach, które minęli po drodze, była zabita deskami. Dachy niektórych domów zawalone były do środka i przetrwały tylko ich boczne ściany. Ze szklanej konstrukcji Palmiarni ostał się jedynie metalowy szkielet, straszący teraz powyginanym stelażem, przypominającym truchło wielkiego pająka, a nie pozostałość po szklanej budowli.
Na Breslaustarsse bez przeszkód minęli jeden z wielu punktów kontrolnych. Żołnierze tureckiego pochodzenia grzali się przy ustawionym na środkowym pasie zieleni koksowniku. Na widok okazanej im przez szofera przepustki, niespiesznie włączyli silniki archaicznych wozów bojowych piechoty i zwolnili przejazd.
Na jednym ze skrzyżowań Piter zauważył stojącą na chodniku kobietę, ubrana w jesienny ortalionowy płaszcz i z chustką na głowie, wydawała się przyglądać autu sunącemu przez ulice zrujnowanego miasta. Przyjrzał jej się mimowolnie i dostrzegł w rysach jej twarzy coś znajomego, ogarnęło go dziwne wrażenie jak by patrzył w popękane lustro. Gdy ich spojrzenia się spotkały wzdrygnął się i aż podskoczył na siedzeniu. Przez plecy przeszły mu lodowate ciarki, jakby nieuważny akupunkturzysta wbił w jego skórę zbyt wiele i zbyt głęboko cienkich igiełek, które podrażniły mu rdzeń kręgowy. Przecież nie mogła go widzieć przez przyciemnioną szybę! – skonstatował, ale dziwne uczucie pozostało w nim, jakby nieznajoma wyczytała coś w jego duszy, jakąś tajemnicę, z istnienia której nawet on sam nie zdawał sobie sprawy.
- Wszystko w porządku? – Zaciekawił się Niepolak, na co Piter tylko machnął ręką – Pan Komisarz ma swojsko brzmiące nazwisko, Olszevski – ciągnął rozmowę kierowca.
- Moi rodzice wyemigrowali stąd na początku wieku – odpowiedział bez entuzjazmu.
- To znaczy z Grünbergu? – dopytywał asystent.
- Tak, urodziłem się tutaj.
- To pan Komisarz jest Polakiem! – wykrzyczał radośnie wąsacz.
- W żadnym wypadku, jestem Europejczykiem! I skończ wreszcie z tym „panem”! – Żachnął się Piter.
- Jak tam pan sobie szanowny życzy, ale jak dla mnie punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia – kierowca po raz kolejny błysnął swoją specyficzną erudycją.
Stojące naprzeciwko hotelu dwa mieszkalne wieżowce, ze zgrozą przypominały, że jeszcze kilka tygodni wcześniej toczyły się tu zacięte boje. W jednym z bloków ziała wielka okrągła dziura na przestrzał o średnicy kilku pięter. Cud, że budynek nadal stał. Drugi wielkopłytowiec był doszczętnie spalony, w otworach okiennych kryła się ciemna pustka, a na zewnątrz uchodziły po ścianach czarne ślady po ulatującym niedawno dymie. Dziwnym trafem, stojący na przeciwko hotel zachowany został w stanie nienaruszonym. Zapewne dlatego, że w trakcie walk, stał się siedzibą reporterów wojennych, którzy zjechali tu, często z odległych zakątków świata, w celu relacjonowania przebiegu konfliktu. Telewizyjne sprawozdania z pierwszej linii oglądała z wypiekami na twarzy cała Europa, niczym dobre kino akcji.
***
Pierwszy dzień urzędowania minął Olszevskiemu na kurtuazyjnych spotkaniach z przedstawicielami miejscowych mniejszości.
- Komisarzu! W imieniu społeczności lesbijek, gejów oraz osób biseksualnych i transgenicznych stanowczo protestuję przeciwko szerzącej się wśród tutejszych mieszkańców szkodliwej indoktrynacji religijnej! Apeluję o jak najszybsze przekazanie budynku czynnego kościoła pod naszą administrację! – W iście wojskowym stylu przedstawiła swoje postulaty przewodnicząca Partii LGBT, wielka kobieta (lub mężczyzna w żółtej sukience w zielone kropki) o twarzy emerytowanego boksera i dłoniach wielkich jak bochny chleba.
- Przewodnicząco, przecież przekazano już wam kościół przy ulicy Bułgarskiej. Po co wam następny? Nasze skromne środki nie pozwalają na… – Olszevski próbował jak najbardziej dyplomatycznymi środkami przekazać informację o niemożności natychmiastowego spełnienia tych życzeń. Zamknięcie ostatniej świątyni wywołać mogło ponowne protesty i rozruchy miejscowej ludności, czego chciał ustrzec się za wszelką cenę. Jednocześnie jak ognia starał się uniknąć otwartej konfrontacji z przedstawicielem, posiadającego wielkie wpływy polityczne ugrupowania, które po ostatnich eurowyborach weszło do koalicji rządowej.
- W tym mieście nie da się normalnie żyć! Brakuje niezbędnych placówek poprawiających standardy życia, a supermarket z genetycznie modyfikowaną żywnością jest nieodłącznym elementem postępu! – grzmiała jakby była na wiecu wyborczym.
- Postaram się zrobić wszystko…
- Najlepiej jakby zapisał się komisarz do naszej partii. Przecież jesteście świadomą i wyzwoloną jednostką i to na pewno pomogło by w waszej karierze – zaproponowała spokojnie. Tembr jej głosu stał się znienacka łagodny i ciepły jak lektora z dobranocek o Misiu Uszatku. Pochylona nad zdezorientowanym urzędnikiem patrzyła na niego zalotnie spod swych sztucznych rzęs i posłała mu całusa. Piter przywarł plecami do oparcia fotela nie wiedząc jak skończy się to polowanie. Świadomy był jednak tego, że to on jest w tym układzie zwierzyną łowną. Na szczęście Przewodnicząca obróciła się na pięcie i bez słowa opuściła gabinet. Piter odetchnął z ulgą.
- Kto następny? – zapytał sekretarza, który przez cały czas znajdował się w pokoju i nawet nie krył zbytnio swojego rozbawienia.
- Przedstawiciel grupy etnicznej Lubuszan. – Wciąż się podśmiechując, Niepolak przeczytał z listy.
Do pokoju wszedł starszy jegomość. Jego białe zaplecione w dredy włosy, opadały grubymi kabelkami na ramiona, na które nałożył zieloną marynarkę. Siwa, sięgająca prawie pasa, zakończona warkoczykiem broda, przykrywała czarny t-shirt z wielkim liściem marihuany. Skinąwszy głową na przywitanie, rozsiadł się wygodnie w tym samym fotelu co poprzednia petentka. Założył nogę na nogę, a jego stopa odziana w rzemienny sandał podrygiwała nerwowo.
- Od wieków – zaczął z patosem i wstał, widocznie nie mogą usiedzieć w miejscu – kolejne, następujące po sobie represyjne twory państwowe dyskryminowały starożytny lud Lubuszan. Na szczęście nastała era wolności i prawdziwej demokracji, szanującej prawa każdej mniejszości. Jednakże minione, mroczne czasy, skutecznie zatarły pamięć i kulturę naszych przodków. Z tego miejsca składam oficjalny wniosek o przydzielenie dodatkowych funduszy na program przenaraodawiania oraz wnioskuję o oddanie naszej wspólnocie plemiennej jednego z budynków pokościelnych w celu ustanowienia w nim kultu Swarożyca – wyciągnął z kieszeni złożoną na cztery kartkę i grubą kopertę. Położył je przed Komisarzem i usadowił się na powrót w przeznaczonym dla gości fotelu. „ Co oni wszyscy uczepili się tych kościołów?” – pomyślał Piter i rozwinął podany mu wniosek udając, że czyta jego treść.
- To wszystko? – zapytał interesanta.
- Jest jeszcze jedna sprawa – odpowiedział tamten z powagą. – Chodzi mianowicie o sprawy gospodarcze, a ściślej o rolnictwo. Zakupiłem lokalne winnice i mam zamiar zmienić charakter upraw. Złożyłem wniosek o przyznanie subwencji na uprawę konopi indyjskiej, ale odpowiedziano mi, że w tym roku budżetowym pula już się wyczerpała. Myślę, że Komisarz przy odrobinie dobrej woli mógłby coś w tej sprawie zrobić – Piter otworzył kopertę i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Wypchana była banknotami o najwyższych nominałach tysiąca euro. W pierwszym odruchu chciał oddać łapówkę i wyrzucić aferzystę za drzwi, częstując go na odchodne kopniakiem. Po krótkim namyśle przyjemnie szeleszczące argumenty przeważyły jednak szalę i z udawanym szerokim uśmiechem na ustach odpowiedział:
- Zobaczę co da się zrobić. – Przed oczami ukazała mu się szeroka tropikalna plaża.
Zaplanowany wykład w szkole koranicznej nie mógł się jednak odbyć z prozaicznej przyczyny. Jakiś nadgorliwy brukselski urzędnik przeoczył to, że w Grünbergu nie powstała jeszcze takowa, a to z powodu opóźnień w transferze arabskich i afrykańskich imigrantów z innych, przeludnionych części Europy. Olszevski wydedukował, że ich niechęć przed przeniesieniem wynikał zapewne z tego, że we wschodnich euroregionach zasiłki socjalne wciąż były na bardzo niskim poziomie.
Zadowolenia z takiej sytuacji nie kryła tutejsza diaspora żydowska, ukontentowana z faktu braku znienawidzonych sąsiadów. Niedobitki, ocalałe z atomowego holocaustu, który zamienił cały Bliski Wschód w niezdatną do życia radioaktywną pustynię, masowo przybywały do euroregionów pomiędzy Odrą a Bugiem. Według zmodernizowanej formuły syjonistycznej, Polin miał stać się nową Ziemią Obiecaną. W Grünberg starozakonni zaadoptowali do swych potrzeb budynek starej filharmonii znajdujący się w miejscu nieistniejącej od stu lat synagogi. Natomiast to co zostało z nowoczesnej konstrukcji sali MCM przypominało teraz wrak na złomowisku i zostało przekształcone w instalację artystyczną, wymowny pomnik pamięci o Shoah.
- Gdzie odbywają się spotkania religijne? – zapytał asystenta gdy zostali w końcu sami w gabinecie. Po nieuchwytnej chwili sam zdziwił się swoją niecodzienną prośbą, nie umiejąc odnaleźć racjonalnych motywów swoich fanaberii.
- Katolickie? Tylko w kościele pod wezwaniem Matki Bożej Częstochowskiej – odparł tamten z równie wielkim zdumieniem. – A dlaczego pan…
- Zawieź mnie tam.
- I po co wam to było Niepolak? – zapytał Piter gdy samochód wyjeżdżał na dziurawą jak ser szwajcarski ulicę. – Ta insurekcja, to powstanie? Przecież dobrze wam się żyło. Te wszystkie dotacje i w ogóle. Dlaczego chcieliście opuścić Europę?
- Są plusy dodatnie i plusy ujemne. Polacy, panie Komisarzu, to dziwny naród. Mniej więcej połowa ponad wszystko ceni sobie wolność. Możliwość decydowania o sobie i podejmowania decyzji, czasem nawet wbrew wszystkim i wszystkiemu wokół. Pozostali są mentalnymi niewolnikami, dla których władza zwierzchnia jest jak deszcz. Po prostu spada z nieba.
- A wy?
- Odpowiem wymijająco wprost. Kiedyś, w innym życiu, nawet coś tam podpisałem, a później miałem nawet własnego kierowcę. A teraz… – zawiesił głos. – Dla tych pierwszych, – kontynuował przerwany wcześniej wątek – jednym z wyznacznikiem tej wolności było posiadanie swojego suwerennego państwa, z którego chcieli być dumni. Z całym szacunkiem, ale to wcale nie chodziło, jak wmawiały europejskie media, o niezgodę na pogłębianie integracji. Sztandarowym hasłem rewolucji było przywrócenie państwa obywatelom.
- Przecież mieliście demokrację i sami wybraliście swoich przywódców – zdziwił się Piter.
- Demokrację, panie Komisarzu, trzeba, tak jak wolność, umiejscawiać w czasie i przestrzeni. A ci przywódcy, jak ich pan nazwał, to byli przecież zwykli karierowicze, których celem była jedynie ciepła brukselska posadka, za którą gotowi byli sprzedać własną matkę. Gdy zaczął palić im się grunt pod nogami po tym jak ludzie ponownie wyszli na ulicę po kolejnych sfałszowanych wyborach, skorzystali z „ustawy 1066” i mamy to co mamy.
- Sekretarzu Niepolak! Przypomnę, że interwencja Europejskiego Korpusu Pokojowego miała za zadanie obronić ludność cywilną przed garstką nacjonalistycznych ekstremistów! – Piter podniósł głos, bardziej jednak z wyuczonej maniery pilnowania poprawności politycznej niż z rzeczywistego rozgniewania na nieostrożne słowa podwładnego. Tajemnicą poliszynela było, to że Tolerancpol nagrywał urzędników, aby w odpowiednim momencie wyciągnąć na światło dzienne kompromitujące materiały i w konsekwencji skazać ofiarę na ewaporację.
- Niech pan to powie Czechom, którzy na swoich czołgach wypisywali hasła typu „’68 nezapomeneme” – parsknął ironicznie naciskając z impetem na hamulec. Jak ten człowiek przeszedł weryfikację? – zdumiał się Piter. Albo na niczym mu już nie zależało, albo, co bardziej pewne, był prowokatorem i trzeba na niego uważać.
Olszevski wysiadł z samochodu przed samymi drzwiami kościoła. Granitowa kostka, którą wybrukowano nawierzchnię, była w wielu miejscach zdekompletowana. Gdzieniegdzie walały się jeszcze łuski po wystrzelonych pociskach, których zbierać nie chciały nawet dzieci, jakby w obawie przed poparzeniem palców. Wąskie uliczki, poprzecinane jeszcze niedawno barykadami wzniesionymi z płyt chodnikowych i krawężników, patrolowane były przez nisko latające minidrony.
Do uszu dochodził wszędobylski odgłos krakania wron lub kruków, które poderwały się, nagle spłoszone ze swych kryjówek przez jednego z nieostrożnie latających animatroników. Trzepocząc setkami par czarnych skrzydeł, zatoczywszy krąg zasnuły na chwilę swoimi smolistymi ciałami nieprzerwanie szary firmament nieba, powodując u obserwatora nieprzyjemne uczucie trwogi. Jeszcze chwilę po ich odlocie w uszach odtwarzało się jak mantra: „kra, kra, kra…”.
Piter uchylił ciężkie odrzwia i przez powstała szparę wsunął się do środka. Postąpił kilka kroków wśród panującego półmroku w stronę ołtarza oświetlonego słabym blaskiem kilkunastu świec. Podeszwy jego butów stukały donośnie po posadzce, niosąc się echem po całym wnętrzu. Kilka osób siedzących w pierwszych ławach obróciło pomarszczone twarze i spojrzało w jego stronę. Zatrzymał się, nie chcąc mącić panującej ciszy. Stał przepełniony pokorą i metafizycznym odczuciem obecności i tajemnicy, jakiego nie zaznał od lat dzieciństwa, gdy wraz z babcią odwiedzał tą świątynię, prowadzony przed kopię straconego na zawszę obrazu Czarnej Madonny z Częstochowy. Żałował, że oryginał świętego wizerunku wraz z sprofanowanym wcześniej klasztorem, został wysadzony przez najemne oddziały salafickie.
- Piotrze! – Usłyszał kobiecy głos, a na ramieniu poczuł czyjąś dłoń. – Wreszcie jesteś – odwrócił się spłoszony i dostrzegł kobietę, którą widział dzień wcześniej przez szybę limuzyny. Zlękniony zrobił kilka kroków w tył.
- Nie poznajesz mnie? – zapytała nieznajoma.
- Ciocia Ela? Przecież Ty… nie żyjesz …- wydukał zdezorientowany.
- A jednak pamiętasz – na jej ustach zagościł nieśmiały uśmiech. – Aleś wyrósł przez te lata – otaksowała go wzrokiem. – Pewnie dziewczyny ustawiają się do Ciebie w kolejce, co?
- To jakaś pomyłka, z kimś mnie pani pomyliła. Ja… muszę, muszę już iść – pospiesznie skierował się w stronę wyjścia.
- Poczekaj! – Chwyciła go za rękaw płaszcza. – Ja wiem, że ty… Gdy spotkamy się następnym razem, to wszystko zrozumiesz – niepostrzeżenie wsadziła mu coś do kieszeni i puściła uścisk.
Cały dygocząc, z trzęsącymi się jak u starca dłońmi, nie mogąc zebrać myśli, Piter wsiadł do czekającego samochodu.
- Jedź… – Tylko tyle mógł z siebie wydusić.
- Co się stało? Wygląda pan jakby zobaczył ducha – Niepolak zezował przez wsteczne lusterko w jego trupio bladą twarz.
Chcąc się uspokoić Piter pomacał ręką w kieszeni w poszukiwaniu elektronicznego papierosa i natrafił na spoczywającą w niej niewielką białą kopertę. Poobracał ją w palcach i zerkając przelotnie w lusterko, natknął się na świdrujący wzrok kierowcy. Poczuł się jak dziecko przyłapane na kradzieży lizaka i czym prędzej schował z powrotem kopertę pod poły płaszcza, ukrywając podarek przed nad wyraz ciekawskim spojrzeniem podwładnego.
W hotelowym pokoju udał się do łazienki, odkręcił parowy prysznic, a pomieszczenie wypełniła wilgotna i gęsta mgłą. Rozerwał papier. W środku znalazł pustą białą kartkę. Podniósł ją do góry, bezpośrednio pod światło jednej z halogenowych lampek podwieszonych pod sufitem. Wpatrywał się przez chwilę w nieskazitelną biel pergaminu, szukając śladów pisma lub pieczęci, ale niczego nie dojrzał. Rozczarowany i zezłoszczony na to, że dał się tak łatwo podejść, wyrzucił bezużyteczną makulaturę.
Wyjrzał przez okno, które wybiegało na ulicę. Wapując opary miętowego płynu, obserwował kloszardów, którzy po drugiej stronie skrzyżowania przeczesywali zgliszcza stacji benzynowej w poszukiwaniu resztek paliwa. Po ulicy powoli przejechała kolumna wozów bojowych. Na ich kadłubach nieśmiało odznaczały się, mocno już wytarte, niebieskie prostokąty z żółtymi krzyżami. Na pancerzach pojazdów rozsiadły się uśmiechnięte postacie o śniadej lub hebanowej cerze w maskujących strojach koloru khaki. Członkowie egzotycznego oddziału machali rękoma i krzyczeli coś w stronę mijanego patrolu milicji feministycznej. Dwie pulchne białe kobiety, pozornie nie zwracając uwagi na zaczepki, oddaliły się pośpiesznie w stronę pobliskich ruin wieżowców.
Myśli Pitera zajmowało jednak wspomnienie ostatnich wydarzeń. Ktoś musiał mocno się postarać, aby ta cała inscenizacja wypaliła. I ta kobieta w kościele… Ciocia Ela zmarła dwadzieścia lat temu, a ta aktorka przypominała ją właśnie sprzed tych dwudziestu lat. Duchem nie była na pewno, bo gdy chwyciła go za ramię, to poczuł uścisk jej palców. Kościstych co prawda, ale na pewno należących do żywej osoby. „Gra skończona” – pomyślał. Jeśli to był test, sprawdzian jego lojalności, to nie mógł dłużej wodzić się za nos. Teraz żałował, że naszła go ochota na sentymentalne wycieczki.
Przypomniawszy sobie o włączonym prysznicu wrócił do łazienki. Na podłodze wciąż leżała tajemnicza kartka, ale o dziwo już nie była całkiem czysta. Wziął ją do ręki, namokła już tak, że prawie się rozpadała. Widocznie wilgoć uaktywniła procesy chemiczne, które spowodowały pojawienie się tekstu. Ktoś staranie wykaligrafowanym pismem napisał: „Ja kocham cały naród! – objąłem w ramiona Wszystkie przeszłe i przyszłe jego pokolenia. Piter próbował przywołać w pamięci źródło owego cytatu, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Już miał chwycić za swojego tabfona, chcąc użyć internetu, ale odłożył urządzenie, pomny permanentnej jego inwigilacji przez tajne służby.
Znów naszły go obawy i wątpliwości. A co jeśli, to nie jest podstęp? A może przywódcy podziemnego ruchu oporu chcą się z nim skontaktować w celu omówienia warunków kapitulacji? Byłby to niebywały sukces, gdyby udało mu się doprowadzić do ujawnienia się i rozbrojenia partyzanckich band. Z drugiej strony, czy taka próba nie była aby przekroczeniem kompetencji i należało przekazać sprawę czynnikom wojskowym? Wciąż rodziło się więcej pytań niż odpowiedzi.
Z rozmyślań wyrwał go dźwięk videofonu. Pośpieszył do salonu i włączył stacjonarne urządzenie podłączone do wiszącego na ścianie czterdziestocalowego ekranu, na którym pojawiła się odziana w białą marynarkę, chuda sylwetka Komisarza ds. bezpieczeństwa Hammlera. Jego małe oczy, schowane za okularami z drucianej oprawki świdrowały Piotra na wylot. „ On wszystko wie..” – przełknął z trudem ślinę, a jego grdyka poruszyła się nienaturalnie mocno.
- Komisarzu Olszevski, – zaczął tamten opierając ręce na blacie biurka i splatając ze sobą palce – przejdę do konkretów. Na ostatnim posiedzeniu Komskontu postanowiono przyśpieszyć realizację ostatecznego rozwiązania kwestii przestępczości. – poprawił zsuwające się z nosa okulary – Wraz z Komisarzem ds. społeczeństwa Komspołem opracowaliśmy plan przyśpieszonej dyslokacji członków pozaeuropejskich mniejszości etnicznych na tereny wschodnie. Pana zadaniem jest zapewnienie im lokum w obrębie stolicy pana euroregionu. Jak nazywa się to miasto…?
- Zielona Góra, to znaczy Grünberg. Ilu ich będzie? – zapytał Piter, próbując ukryć zdenerwowanie spotęgowane dodatkowo niefortunnym przejęzyczeniem.
- Myślimy, że na początku pięć milionów w ciągu pół roku – Komsbezb wydawał się nie zwrócić uwagi na słowną pomyłkę rozmówcy.
- Komisarzu, program budowy nowych osiedli przedłuża się, brak nam fachowców, a ich repatriacja z euroregionu Tamiza opóźnia się!
- Musicie sobie radzić – zakończył bezceremonialnie. – Jest jeszcze jedna sprawa. Podobno widziano was jak wchodzicie do budynku służącego do odprawiania rytuałów religijnych? – dodał jakby od niechcenia, ale w tonie jego głosu wyraźnie dźwięczała nuta podejrzenia.
- Ja… ja chciałem osobiście zweryfikować skargi mniejszości seksualnych na dyskryminujący je kult religijny… – Na czole Olszevskiego pojawiła się kropla potu, która spłynęła mu po policzku w stronę ust. Czując jej słony posmak, wyobraził sobie, że tak właśnie smakuje kłamstwo.
- Dobrze, dobrze – przerwał mu Hammler machając ręką. – Musicie pamiętać Komisarzu, że spoczywa na was wielka odpowiedzialność. Wszelkie potknięcia i uchybienia wpływają na ocenę waszej pracy i tym samym na waszą przyszłość. Dyrektoriat pilnie was obserwuje.
***
Olszevski wyjrzał przez okno trybuny VIP miejskiego stadiony żużlowego. W momencie gdy się w niej pojawił, ktoś krzyknął „Zdrajca!”, inny zawtórował „Sprzedawczyk!”, ale głosy te szybko ucichły. Piter miał ochotę uciec albo przynajmniej skryć twarz w rękach.
Wokół na trybunach zgromadził się nieprzebrany tłum. Bezkształtna ludzka masa wylewała się nawet na czarny tor. Tak dużego zgromadzenia nie widziano tu chyba od czasu zakończenia poprzedniego sezonu, w którym to miejscowa drużyna zdobyła mistrzostwo starego kontynentu. Piter nie spodziewał się nawet, że w Grünberg pozostało aż tylu mieszkańców. Gdzieniegdzie powiewały zakazane biało-czerwone flagi. Jednak ani milicja feministyczne ani sprowadzone z Berlina specjalnie na tę okazję najemne oddziały salafickie nie interweniowały. Rozkaz był jasny: nie podburzać i nie prowokować. Mimo tego wciąż asymetrycznie pęczniejący tłum falował i pomrukiwał złowrogo. W powietrzu wyczuwało się gęstą atmosferę napięcia i oczekiwania.
Do wczorajszego wieczora Piter wciąż usilnie szukał pretekstu aby wymówić się od uczestnictwa w eutanazji schwytanych terrorystów. Jednak słowa Hammlera skutecznie przyprowadziły do porządku jego, ocierające się o nielojalność, myśli i spacyfikowały nieprzemyślane zamiary. Niestłamszone pozostały natomiast emocje, które oscylowały jednocześnie wokół współczucia i gniewu. Ta dziwna mieszanka spowodowała nie dość, że niepokój, to w dodatku nieznośne kłucie w żołądku, jakby targanego nerwoskurczami, od których niechybnie dostawało się wrzodów.
Na środku trawiastej płyty boiska wzniesiono prowizoryczną szubienicę z nieoheblowanych desek. Na jej widok Olszevskiego ogarnęło przerażenie, którego nie był w stanie ukryć nawet za wyćwiczoną fizis urzędniczego niewzruszenia. Jako sposobu wykonania kary spodziewał się raczej humanitarnego zastrzyku z tiopentalu, zamiast barbarzyńskiego mordu. Sekretarz popatrzył na niego w tak wymowny sposób, że Piter miał wrażenie, że widzi w jego oczach współczucie.
Pod szubienicę, z głośnym rykiem silnika podjechał wóz opancerzony. Po otwarciu drzwi przedziału desantowego z wnętrza został wyciągnięty skazaniec. Z zakutymi w łańcuchy rękoma, powłóczył ociężale w stronę miejsca stracenia. Szedł wyprostowany w staromodnej marynarce. Wyraźnie było widać, że postawa taka sprawia mu wielkie trudności i zarazem ból. Zmizerniała twarz wyrażała jednak upór i satysfakcję. Jego niebieskie oczy nie były rozbiegane, jak kogoś kto zmierza ku miejscu swojej egzekucji. Wydawało się jakby ta ekstremalna sytuacja była dla niego czymś oczywistym i naturalnym, jakby był aktorem teatru, w którym po raz kolejny wystawia się to samo przedstawienie. Wszedł powoli po stopniach prowadzących na stryczek. Wibrujący do tej pory tłum zamilkł zupełnie, nawet muzułmańskiej obstawie zgromadzenia zaimponowała jego odwaga i niezłomność.
Z głośników rozbrzmiał głos protokolant odczytującego wyrok:
- Obecnego tu, nieznanego z imienia i nazwiska terrorystę, oskarżono o przygotowanie zbrojnego zamachu na dygnitarzy Komisji Bezpieczeństwa, zorganizowanie składów i nielegalne posiadanie broni palnej, brak rejestracji w Komisji Ludności oraz posługiwanie się fałszywymi dokumentami, Najwyższy Trybunał w Strasburgu, na zaocznej rozprawie, która odbyła się w dniu 22 października 2035 roku, skazał oskarżonego na karę śmierci! – Na dźwięk tych słów, przez spokojny dotąd tłum przeszedł poryw wzburzenia. Zafalował on gwałtownie i wydobył z siebie groźnie przeciągłe warczenie, niczym pies uwiązany na łańcuchu.
W tym czasie kat naciągnął na głowę skazańca worek i założył na szyję śmiercionośny powróz. Na dźwięk ostatnich słów sądowego kancelisty pociągnął za wajchę i uruchomił zapadnię, która z morderczą rządzą otworzyła swą trupią paszczę.
Piter odwrócił wzrok. Jego uszu dobiegł ryk rozjuszonej widowni tego spektaklu śmierci i wyrazu szyderstwa z przegranych. Ciszy, jaka nastała po chwili, nie sposób było jednak opisać. Była tak gęsta i lepka, że ciężko było złapać oddech. Kilka tysięcy gapiów i setki zbrojnych dozorców przecierało oczy ze zdumienia, niektórzy wciąż jeszcze mieli otwarte usta, z których jednak nie wydobywał się żaden dźwięk. Okazało się, że na końcu sznura dynda, równie zdezorientowana co wszyscy, pusta pętla.
- Chodźmy stąd. Już czas – Niepolak szarpnął przełożonego za łokieć. Zdezorientowany Komisarz pozwolił poprowadzić się do samochodu jak grzeczna dziewczynka. Nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, wszyscy zebrani w dalszym ciągu jak zahipnotyzowani gapili się na zwisający sznur.
- Zdecydował się Pan? – zapytał asystent gdy znaleźli tuż przed samochodem. Trzymając rękę na klamce gotowy był w każdej chwili otworzyć drzwi pasażera, jednak wstrzymał się z tym czekając na odpowiedź.
- Ale na co…? – wydukał Piter, jeszcze bardziej skołowany.
- Sentencja. W liście, od kobiety w kościele. To jak? Jesteś pan Polak?
- Jestem, ale co… – W tym momencie ktoś podszedł do niego od tyłu i silnym uchwytem wykręcił rękę, a następnie wepchnął na tylne siedzenie limuzyny. Zgięty w pół, widział tylko czubki swoich fioletowych mokasynów. Pierwsze co przyszło mu do głowy, to że został aresztowany przez Tolerancpol. Czyli jego przeczucia okazały się słuszne. Niepolak był agentem, a cała intryga była podstępną grą wymierzoną na rozbudzenie jego sympatii względem rodaków i wykazanie jego wiarołomstwa. Na litość niebyło już co liczyć. Co tam złamana kariera, teraz chodziło o jego życie! Tajna policja nie patyczkowała się z renegatami i rewizjonistami.
- Wio waszmość! – Krzyknął siedzący obok olbrzym, który wciąż trzymał w stalowym chwycie swej wielkiej dłoni nadgarstek Olszevskiego.
- Niepolak! Ty donosicielu! – Piter krzyknął wzburzony.
- Wystarczy Lechu panie Komisarzu. Gdybym był agentem, to bym się przyznał, ale nie mogę, bo tak nie jest.
Samochód kluczył jakimiś bocznymi drogami, często skręcając. Z głową w worku ciężko się oddychało, było duszno i śmierdziało końską kupą. Komisarzowi podróż wydawała się wiecznością. Gdy samochód zatrzymał się gwałtownie, dwuosobowe komando porywaczy poprowadziło go do jakiś podziemi.
Gdy trzymający Olszevskiego osiłek uwolnił go ze swojego niedźwiedziego uścisku, ten mógł się wyprostować i w słabym świetle świec dojrzał twarz swojego oprawcy. Młoda, prawie dziecinna, z pierwszym meszkiem pod nosem. Przycięte równo złote włosy opadały na mocarne ramiona i szerokie piersi dojrzałego mężczyzny. „Sterydy” – pomyślał na jego widok.
- Piotrze! Jak dobrze, że już jesteś! – Doszedł go znajomy głos z wnętrza krypty i zobaczył spieszącą ku niemu kobietę. – Mam nadzieję, że Zbyszko nie zrobił Ci krzywdy?
- To znowu Pani? W sumie czego innego mogłem się spodziewać – odpowiedział z irytacją.
- Przecież dobrze wiesz kim jestem. – jej głos był spokojny i wydawało się jakby dobiegał gdzieś spoza niej, nawet zza tych murów.
- Agentką Toleranspolu oczywiście! Macie mnie, więc po co ten teatrzyk? – Wzburzenie Pitera sięgnęło zenitu.
- Ależ Piotrze! To ja ciocia Ela – odparła z nieudawaną szczerością, powodując jeszcze większy zamęt w głowie domniemanego siostrzeńca.
- Ale ona nie żyje – ripostował już z mniejszą pewnością.
- Sama nie wiem co się stało, ale pewnego dnia obudziłam się na ławce w nieodległym parku. – Jej głos zadrżał. – Nie wiedziałam co się dzieje i gdzie jestem. Wokół terkotały karabiny i wybuchały granaty. Myślałam, ze jestem w piekle. Wtedy spotkałam ojca Augustyna, który przyprowadził mnie tutaj – wskazała ręką na odzianego w biały habit i pogrążonemu w modłach łysego starca – Z czasem zaczęli pojawiać się inni. Teraz są już nas tysiące ukrytych po piwnicach i lasach i wciąż przybywają nowi.
- Ale kto? O kim mówisz? – Piotr zapytał kompletnie już rozdarty pomiędzy wiarą a nieufnością, tym co realne a tym co nie z tego świata.
- Sama nie potrafię tego pojąć i wytłumaczyć… – Jej głos stał się cichszy i podniosła wzrok jakby odpowiedź miała znajdować się na suficie.
- Przeszłe i przyszłe pokolenia. – Wtrącił się, modlący do tej pory w rogu pomieszczenia, zakonnik. – Ci co byli i ci co będą, bo wszyscy są jednością – zakończył enigmatyczny wywód i wrócił do modlitwy.
- Mówiąc zwięźle, to są ostatnie godziny ich pięciu minut – podsumował z uśmiechem fałszywy asystent.
- A on? Kim on jest? Waszym szpiegiem? – Olszevski wskazał na rozchichotanego byłego asystenta.
- Lech też pojawił się tu w taki sposób jak my wszyscy. Wysłałam go, aby Cię chronił przed nimi i zasiał ziarno zwątpienia w ich kłamstwa – odpowiedziała ciocia Ela.
- Teraz to i tak już po mnie. Na pewno już mnie szukają – Piotr z rezygnacją pokręcił głową. – Co wy w ogóle chcecie zrobić? Macie jakiś plan? I po co w ogóle jestem wam potrzebny?
- Zbyt wiele pytań, a jeszcze więcej odpowiedzi. Niezbadane są wyroki i nieodgadnione boskie plany. Zawierzamy się Najświętszej Maryi Pannie Królowa Polski, bo ona naszym mieczem i tarczą – wyjaśnił zagmatwanie tajemniczy zakonnik.
- Amen! – odpowiedział mu chór głosów.
- A tak po prawdzie, to im po prostu dołożymy i tyle – zaśmiał się Lech i poklepał Piotra przyjacielsko po plecach.
- Komandor John W. Sikorsky melduje gotowość eskadry szturmowców! – Jakby znikąd pojawił się ubrany w dziwny skafander z jeszcze dziwniejszymi naszywkami mężczyzna. Piotr rozpoznał tylko wyhaftowaną na jego ramieniu biało-czerwoną flagę.
- W takim razie niech Bóg was chroni! – Odpowiedział z werwą, podnoszący się z klęczek kapłan.
- Rotmistrz Michał Chlewicki melduje Waszej Eminencji gotowość roty do wymarszu! – Niezwykłego gościa, jakby żywcem wyjętego z planu „Gwiezdnych wojen”, zastąpiła jeszcze bardziej absurdalna postać ubrana w siedemnastowieczną zbroję.
- Na koń! – rozkazał ojciec Augustyn.
- Kim są ci wszyscy ludzie? – zapytał kompletnie zdezorientowany Piotr.
- Tak jak mówił nasz pasterz: „przeszłe i przyszłe pokolenia” – odpowiedział niezawodny asystent.
- A gdzie my jesteśmy teraz? – dopytywał dalej Piotr.
- W jednym z bunkrów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego – odpowiedział Lech. – Nic nam tu nie grozi. Szwadron szturmowców zrzuci swoje pociski atomowe na miasta po zachodniej stronie Odry. To są dopiero bombki! – Uśmiechnął się szeroko pod sumiastym wąsem. – Po sto megaton każda! Nic z nich nie zostanie, po prostu wyparują – zarechotał.
- I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza, mającą dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diademów, a na jej głowach imiona bluźniercze – recytował pogrążony w ekstazie paulin.
- Na miejscu nasza jazda rozgoni panoszące się resztki okupacyjnych jednostek i dokona się!
- A śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły. – Po tych słowach ojciec Augustyn ponownie zapadł się w głębokiej modlitwie.
- Ale co się dokona? – Piotr zdębiał jeszcze bardziej.
***
Dźwięk wibrującej w kieszeni komórki wyrwał europosła Piotra Olszewskiego z okowów snu. „Cholera, znowu przysnąłem na sesji Parlamentu Europejskiego” – zganił się w myślach i rękawem marynarki starł z ust strużkę śliny. Co za koszmar przyśnił mu się przed momentem. Co prawda awansował, ale był homosiem – na samą myśl przeszły go ciarki. Przeczytał otrzymanego sms’a. Była to instrukcja partyjnej centrali dotycząca najbliższego głosowania. Miał zagłosować na „tak”. Przewertował szybko stos leżących przed nim kartek, ale nie mógł się dokopać do projektu ustawy. Nałożył słuchawki, w których zaspany i znudzony głos tłumacza relacjonował słowa przewodniczącego zgromadzenia.
- … projektu ustawy dotyczącego zwiększenia ilości euroregionów i wzmocnienia ich roli jako organu władzy wykonawczej na danym terytorium międzypaństwowym. Kto z państwa jest na „tak”? – Mimowolnie skierował dłoń w stronę przycisku, ale w ostatniej chwili zamarł w bezruchu. – Kto z państwa jest „przeciw”? – Nacisnął i uniósł w górę prawą rękę. Siedzący w ławach poselskich koledzy z klubu popatrzyli na niego zdumieni. Ustawa została odrzucona różnicą jednego głosu.
Najnowsze komentarze