W ramach cyklu „Poezja na Nacjonalista.pl” prezentujemy twórczość Leona Zdzisława Stroińskiego, redaktora pisma „Sztuka i Naród”, nacjonalisty związanego z Konfederacją Narodu. Ten wielki patriota zginął 16 sierpnia 1944 roku podczas walk w powstańczej Warszawie.
O poległym
Przymierzaliśmy postaci tamtych do śladów drobnych, jakby zrobionych pazurkiem wiewiórki, która przebiegła w pospiechu.
Gdy zrozumiałem cień jego włosów tam, na murze z cegieł czerwonych, niebo szarzało od deszczu i śmierci. Między cegłami w silnym betonie gną się delikatnym jak puch spalonych lasów.
Ach więc to profil twarzy dziecinnej przechylonej na promieniu słońca?
Wołanie na pustkę pól mazowieckich wyrównanych jesienią?
Spod brzóz w „złotym deszczu” stojących niebo i ciszę przynosić?
To drzewa srebrne i rzeki szumiące bardziej od obłoków i kwiatów pisane w półcień stawania się leżą tu, pod niejasnym wiekiem salwy?
Na tamtej, na tamtej stronie tak już cicho. Krew wypaliła w murze szczelinę na wylot – tam leży pudełko od sardynek, kości zwierzęce i trochę śmieci już nieokreślonych.
To uroczystość zapomnienia, dlatego chodnik umyty odświętnie.
Przechodnie kapeluszami na cegłach rysują gorączkową wieczność.
To już pod cegłą, pod płytą, pod asfaltem zamieniony w ciemność opada…
Pośród domów i ruin nieruchomiejących wciąż nieubłaganie ta kapryśna czerwona linia o brzegach rozlanych na asfalcie drży jak niewyraźna litera rozpoczętego słowa.
Gdy na dzwonku tramwajowym zadzwoni niebo wciąż szare i pochyli się nad nami, czy zrozumiesz, czy zrozumiesz, po co żyć i po co umierać.
Staw się zaplątał
Staw się zaplątał w sieciach tataraku
w trzcinach się zgubił jasny wiatr
cichy jak zachód, widoczny gdzieś we śnie
na dnie trzepocą smukłe skrzydła ptaków
w wodzie i w niebie jednocześnie
A słońce kreśli czerwone zagadki
z twarzy na twarze przerzuca jak most
myśli się snują, jak białe łabędzie
gdzieś zagubione w nadmiarze czy braku
w wodzie, w niebie, wszędzie
Gdzieś jak ptaki, gdzieś na wprost
aż w końcu niebo zeszło się z wodą
a trzciny ciężko śpiewały im
i zachód był w stawie – staw w sercu zachodu
na łódkę podleciał, jak ze zmierzchu utkany
duch słońca i wiosny…
Trzask karabinów
Trzask karabinów
łamane sucho metaliczne trzciny,
wiatr ostre złamki ciska do stóp drzewom
Drzewa zwichrzone w obręczach zygzaków,
wiry łomotu w zszarpanych koronach,
klucze pocisków – z szumem, krzyki ptaki.
Dymy i rzeczy zgubiły kształt – lecąc
Pnie, liście, korzenie, gałęzie, wykroty
ryją w pamięci noc i zapadliska.
Huk fioletowy – płaty nieba w ziemię,
w tańcząc niebo ziemia – kłęb wyprysków.
Dyszące gardła rozpalonych pieców
zrzucają zgrzyty fruwając z furkotem.
W powietrzu roje szczerniałych kraterów,
z błysku i ognia uplecione płody
wyjącą przestrzeń w ślepe zgłuchałe klatki.
I wtedy w bramach między dniem a mgłami
dzieciństwo krągłe pozłacane w zbożach
i całe życie leży w trawie szkliste
Gdy wybuch nicość kręgami otworzy
przypływ żółtych i czerwonych płatków.
Czas przewrócony bzyka jak rój much.
Gdy pomruk z nieba darł chmury i wołał
strząsając czarną czkawkę w kłęby larw,
przez siny z orbit wysadzony słuch
dzień oszalały – jastrząb płaskie koła.
Przez cienie skrzydeł piekielnych wiatraków
gdzieś w świadomości płonących zaroślach,
już nic – czarna smoła.
Wtedy wichr śmierci porwie do ataku
łbem na dół w mrok studni na oślep
Skokami, skokami pod krzaki, do lejów
mundury, mundury, tam dymy się chwieją
widać, widać, widać w dymie jak w okopach
na trawie blask hełmów, dopaść,dopaść, dopaść
Ich twarze, ich twarze ostrza epoletów kolbami, zębami, bagnetem, bagnetem.
Po huraganach szarż tętniących…
Po huraganach szarż tętniących w strzałach,
po srebrnych dzwonach beznadziejnych bitew
północ armat wezbrana echami bez dna.
Upiór słońca odkrywał poszarpane ciała,
przez dym i klęskę wstającego dnia.
Kiedy serc zabrakło w śmierci pozostałej,
ojczyzny szliśmy szukać i błękitu.
Daremnych konań piołunowa wzniosłość
gasła jak orły sztandarów – zdobytych,
by straszyć rdzą hełmów przekleństwem porosłych
i ramionami krzyży wiecznie pytać.
Krwawiliśmy długo na straconych szańcach
ręką Boga rzucani na śmierć jak kamienie.
Legliśmy – wilki wyjące na grobach
bluźniąc ciskaniem połamanych szabel,
w lochach cierpienia wygnańcy, naród Hiobów.
Dziś na koturnach rozpaczy i męki
patrzymy z bliska w prędką twarz historii
i spod kół wojny miażdżącej nas w biegu
krzyk oczu zastygły w jeden czarny punkt -
z otchłani jęku,
z dymu krematoriów – bunt.
Dlaczego,
jak to?
Że czołg dziejów zarzuca ze zgrzytem na skręcie,
dlatego ginąć jak zwierzęta w jatkach,
dlatego nawet,
dlatego Oświęcim?
Z Hiobów w Konrady
szaleni przez wielkość.
Krzywd męki śmierci najświętszą pożogę
i rozpacz zemsty krzyczącej o krew -
rzucamy Polskę w twarz zimnego Boga -
obelgę.
O śmierci
Zarys istot, którymi mógłbym być, ale już nie będę, milczą jak
rozrzucone zabawki opuszczone nagle przez dziecko.
Śmierć jest ze mną i we mnie.
Chodzę w niej jak w płaszczu za dużym na mnie – wiejąc
szerokimi rękawami i ciągnąc poły po ziemi szeleszczącej
jak blacha.
Nieprzeźroczysty zapach mydła i przestrzeni oblepił odejścia
moich bliskich, gdy odrywali się od istnienia jak wielkie
kawały tynku. Przeraźliwa zagadka ich roztapiania się
okratowała mnie w separatce zgrzytliwej i daremnej. Już
przestałem rzucać się na kraty, drapię się tylko w głowę i
chodzę w kółko.
Śmierć niewyraźna – o tam – mieni się w oczach, rozciąga
i kurczy. Jako chmura ciemności toczy się po niebie
spłaszczonym i niskim – potem uwysmuklona nagle
romantyczna heroina jest tą, która wdeptuje oczy
końcami swych błyszczących francuskich obcasów.
A gdy potok ironii unosi ludzi – drewniane kukły o
wyprężonych drętwo rękach i nogach -
pęka z trzaskiem lustrzane przeczucie braku mnie, który w
pustce pozostałej będzie podskakiwał uwiązany na tykaniu
wszystkich zegarów jak na sznurku.
11 marca 2014 o 12:34
Przepiękne wiersze. Brakuje dziś takich twórców.