Lektura polemicznych odpowiedzi [1] na mój tekst „Palestyńskie miraże” przekonała mnie o potrzebie uzupełnienia jego treści o sprawy, które wcześniej pozostawiłem domyślności czytelnika lub tylko wstępnie zasygnalizowałem. W poniższym szkicu zamierzam rozwinąć to, co w moim przekonaniu ma istotne znaczenie dla oceny kwestii palestyńskiej, a co nie zostało powiedziane w poprzednim tekście lub zostało powiedziane niedostatecznie jasno.
Tak zwany syjonizm
W ostatnich latach do standardowej frazeologii środowisk nacjonalistycznych w Polsce weszło słowo „syjonizm”. Sposób jego użycia daleki jest od precyzji. „Syjonistami” nazywa się izraelskich polityków czy funkcjonariuszy państwowych, a także innych polityków, ekspertów, publicystów, komentatorów, którzy wypowiadają się na temat Izraela mniej lub bardziej pozytywnie. Jak każda etykietka słowna, ukuta do przypinania rzeczywistym bądź domniemanym oponentom, również ta stosowana bywa w sposób jeszcze szerszy, mianowicie w odniesieniu do każdego, kto nie podziela punktu widzenia szafarza etykietki. Przykładowo, środowiska związane z PiS oraz ruchem smoleńskim nazywają „rusofilem”, względnie „rosyjskim agentem”, każdego, kto z dowolnych powodów krytykuje ich dogmatycznie antyrosyjskie stanowisko. Ponieważ pozwoliłem sobie zgłosić zastrzeżenia do stanowiska dogmatycznie antyizraelskiego, jeden z moich polemistów doszukał się w mojej wypowiedzi – co za niespodzianka – „syjonizmu”.
Żadne z tych zastosowań nie ma związku z właściwym znaczeniem terminu „syjonizm”. Syjonizm był ruchem politycznym zmierzającym do utworzenia państwa żydowskiego, jak również ideologią tego ruchu. Turecki premier Erdogan wywołał niedawno oburzenie światłej liberalnej opinii, porównując syjonizm do faszyzmu. Trzeba przyznać, że coś w tym jest: syjoniści dążyli do wytworzenia świeckiego nacjonalizmu żydowskiego ześrodkowanego na idei własnego państwa, zsyntetyzowanego z socjalistyczną doktryną ekonomiczną. Państwo Izrael powstało przed ponad sześćdziesięciu laty. Tym samym syjonizm zrealizował swój cel i przeszedł do historii. Werbalne wojowanie z „syjonizmem” ma więc dziś dokładnie tyle samo sensu, co werbalne wojowanie z nieistniejącą od dawna „komuną”. Działania państwa Izrael podejmowane w celu zapewnienia sobie przetrwania, jak najmocniejszej pozycji na arenie międzynarodowej oraz możliwości wywierania jak największego wpływu na inne państwa nie stanowią przejawów żadnego szczególnego „syjonizmu”, ponieważ podobną politykę prowadzi każde szanujące się państwo. W odniesieniu do innych podmiotów także lepiej jest nazywać rzecz po imieniu, to znaczy zamiast o złowrogim i tajemniczym „syjonizmie”, mówić po prostu – bez zbędnych emocji – o polityce czy orientacji proizraelskiej. A że Izrael egzekwuje swoje interesy w sposób bezwzględny i konsekwentny? No cóż, nie każde państwo pozwala sobie na taki stopień rozmiękczenia i skapcanienia, jak na przykład Polska. Nie trzeba też w swoich oczekiwaniach ulegać nieustannej fałszywej sugestii mediów, które przedstawiają Izrael jako część świata zachodniego, połączoną z Ameryką i Europą Zachodnią wspólnotą losu i przynależnością cywilizacyjną. Izrael to państwo orientalne i azjatyckie; pod względem cywilizacyjnym nie różni się od swoich sąsiadów. Władze Izraela krwawo zwalczają irredentę Arabów tak samo, jak choćby Irak za rządów Saddama Husajna krwawo zwalczał irredentę Kurdów (skądinąd wspieraną przez izraelski Mosad).
Tak zwany atlantyzm
Zatrzymajmy się z kolei przy innym, bardziej realnym, wrogu środowisk nacjonalistycznych. Jest nim atlantyzm, czyli obecność w polityce międzynarodowej wpływów Ameryki, samorzutnego (nieproszonego) odtwórcy roli „globalnego szeryfa”, alias „żandarma świata”.
Czy utworzenie państwa Izrael można uznać za przejaw atlantyzmu? Bynajmniej. Przygotowania Żydów do zbrojnego powstania państwotwórczego bezpośrednio po II wojnie światowej wspierały nie Stany Zjednoczone, ale ich największy konkurent – „kontynentalny” i „eurazjatycki” blok wschodni zintegrowany wokół Związku Sowieckiego. I tak w latach 1945-1947 na terytorium Polski mieściły się wojskowe obozy szkoleniowe Hagany, organizacji stanowiącej zalążek przyszłych sił zbrojnych Izraela. Polska „Ludowa” dość wiernie kontynuowała w tej kwestii politykę naszego państwa z późnych lat trzydziestych, kiedy Wojsko Polskie potajemnie szkoliło emigrujących do Palestyny działaczy żydowskiej Narodowej Organizacji Zbrojnej (znanej bardziej jako Irgun), paramilitarnego ramienia Związku Trumpeldora (Brith Trumpeldor, Bejtar), tworzącego radykalne, militarystyczne skrzydło ruchu syjonistycznego.
Czy natomiast Izrael w późniejszym okresie można uznać za pas transmisyjny polityki amerykańskiej? Przeczy temu fakt, że polityka Izraela wielokrotnie stawała w sprzeczności z polityką USA. Oto garść przykładów. W latach pięćdziesiątych Izrael grał na wzbudzenie wrogości Waszyngtonu do Egiptu (tzw. afera Lavona). Izrael dysponuje własnym arsenałem nuklearnym, ponieważ jego wywiad wykradł technologię produkcji broni nuklearnej Stanom Zjednoczonym. W latach osiemdziesiątych Izrael wspierał zbrojeniowo i szkoleniowo Iran (afera „Błękitnego Rurociągu”) w jego wojnie z Irakiem Saddama Husajna, popieranym wówczas przez USA. Ten sam Iran, któremu dziś Tel Awiw na każdym kroku grozi zbrojną napaścią. W 1986 r. izraelski Mosad podsunął amerykańskiemu wywiadowi sfabrykowane dowody wspierania przez władze Libii międzynarodowego terroryzmu (operacja „Trojanin”), prowokując zbombardowanie Trypolisu przez Amerykanów. Po zakończeniu wojny iracko-irańskiej, Izrael prowadził w latach 1988-1991 działania ukierunkowane na popchnięcie USA do zbrojnej interwencji przeciw Irakowi. Wsparł też dyktatorskiego prezydenta Panamy, generała Manuela Noriegę, w staraniach o odzyskanie z rąk Amerykanów kontroli nad kanałem panamskim (Mike Harari, wysokiej rangi oficer Mosadu, jako najbliższy doradca Noriegi m.in. koordynował przemyt narkotyków z Bliskiego Wschodu przez Panamę do USA, na czym Mosad zarabiał pieniądze na finansowanie swoich czarnobudżetowych operacji). W sierpniu 1991 r. strona izraelska poparła pucz Janajewa skierowany przeciw rządom Michaiła Gorbaczowa, popieranego przez blok zachodni. W październiku tego samego roku Mosad zamierzał przeprowadzić zamach na życie amerykańskiego prezydenta George’a Herberta Busha rękami trzech palestyńskich terrorystów, eksfiltrowanych w tym celu z Bejrutu. Nazywali się oni Mohammed Hussein, Beijdun Salameh i Hussein Shahin. Zamach miał nastąpić podczas międzynarodowej konferencji zwołanej przez Busha do Madrytu w nadziei na normalizację stosunków na Bliskim Wschodzie, a zwłaszcza na nakłonienie Izraela do rozpoczęcia rokowań z Organizacją Wyzwolenia Palestyny i zakończenie tą drogą pierwszej intifady. Operacja była obliczona na skompromitowanie OWP w oczach Zachodu, pozyskanie bezwarunkowego poparcia Waszyngtonu dla polityki twardej ręki w kwestii palestyńskiej oraz odmrożenie wsparcia finansowego USA dla Izraela, które Bush wstrzymał, aby zmusić Tel Awiw do podjęcia rozmów z OWP. Do zamachu ostatecznie nie doszło, ponieważ amerykańskie służby bezpieczeństwa zostały o nim uprzedzone wskutek przecieku z Mosadu. Trójkę niedoszłych zamachowców przetransportowano do tajnego ośrodka Mosadu w Nes Siyyona i tam zgładzono.
Działalność lobby żydowskiego w USA, instytucji w rodzaju AIPAC i jej wymierny efekt w postaci strategicznego wsparcia Waszyngtonu dla Izraela (datującego się jednak nie od zawsze, a dopiero od pierwszej połowy lat siedemdziesiątych) świadczy więc nie tyle o realizacji wpływów USA przez Izrael, ile raczej o zjawisku odwrotnym: skuteczności, z jaką Izrael wprzęga Stany Zjednoczone w realizację własnej polityki. Niezależnie od oceny tej ostatniej, jest to imponujący na swój sposób dowód sprawności dyplomatycznej: niewielki Izrael pozostaje być może jedynym państwem na świecie, któremu udaje się manipulować amerykańskim supermocarstwem dla swoich celów. Zarówno przywołane powyżej zdarzenia, jak i wiele innych wskazują jednoznacznie, że Izrael w swej polityce kieruje się wyłącznie własną racją stanu, nie przywiązując wagi do propagowanego zwłaszcza po 1989 r. humanitarnego i moralniackiego spojrzenia na politykę zagraniczną.
Na osobną wzmiankę zasługują przykłady wsparcia udzielanego przez Izrael sprawom jak najbardziej słusznym. Izrael popierał kontrrewolucyjną dyktaturę generała Pinocheta w Chile, rządy Burów w RPA w okresie apartheidu czy chrześcijańską Falangę podczas wojny domowej w Libanie. Wraz z RPA, Portugalią Salazara i Stolicą Apostolską wsparł też w latach 1967-1970 secesję Biafry podpułkownika Ojukwu przeciw centralnemu rządowi Nigerii, popieranemu wówczas przez komunistyczny Związek Sowiecki i postkolonialną Wielką Brytanię.
Tak zwany konflikt izraelsko-arabski
Trudno zatem uznać Izrael po prostu za przyczółek wpływów USA. Przyczółkami wpływów Ameryki są zaś na Bliskim Wschodzie kraje islamskie, udzielające gościny wojskom bloku zachodniego: Turcja, Katar, Jordania, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn oraz (ostatnio nieco słabiej, choć ciągle) Arabia Saudyjska. Jedynymi w zasadzie w regionie państwami o orientacji wyraźnie nieprzychylnej Izraelowi i Zachodowi pozostają Syria i Iran. Podstawowy podział polityczny na Bliskim Wschodzie nie przebiega więc z pewnością między Arabami a Izraelem. W ciągu ostatnich lat przeciw Syryjskiej Republice Arabskiej mniej lub bardziej czynnie wystąpiły: Stany Zjednoczone, Francja, Izrael, Turcja rządzona przez islamistę Erdogana, Jordania, Arabia Saudyjska, Katar, a także Egipt podczas krótkotrwałych rządów Bractwa Muzułmańskiego i palestyński Hamas.
Konflikt izraelsko-arabski w zasadzie ogranicza się współcześnie do terytorium Izraela. Wbrew bajkom o Izraelu jako forpoczcie „cywilizacji zachodniej”, nie ma on bynajmniej charakteru „zderzenia cywilizacji”. Żydzi i „Palestyńczycy” nie różnią się od siebie cywilizacyjnie, co przekłada się na sposób prowadzenia konfliktu: obie strony z premedytacją biorą na celownik ludność cywilną. Asymetryczność konfliktu nie wynika z odmiennej mentalności obu stron ani ze stosowania przez nie odmiennych metod, a jedynie z asymetrii środków: Żydzi dysponują znacznie szerszym wachlarzem instrumentów siłowych, ponieważ mają po swojej stronie zorganizowany aparat państwowy. Konflikt ten nie jest walką sił Tradycji i anty-Tradycji, Lądu i Morza, liberalizmu i antyliberalizmu. Nie ma charakteru ideologicznego. Absurdem byłoby również dopatrywać się w nim „wojny rasowej”, skoro toczą go między sobą Semici.
Kwestia palestyńska, czyli konflikt żydowsko-arabski na terytorium Izraela, jest wewnątrz-semicką awanturą i nie ma powodów, by uznawać popieranie którejkolwiek z jego stron za cel ideowy.
Kto potrzebuje poparcia
Celem ideowym powinno być natomiast popieranie bliskowschodnich wspólnot chrześcijańskich. Interesy chrześcijaństwa na terytorium Izraela nie są zaś bynajmniej tożsame z interesami i celami ruchu palestyńskiego. Pojawiające się niekiedy w środowiskach rodzimych nacjonalistów nawoływania do obrony „palestyńskich chrześcijan” przed Izraelem kreślą obraz nieprzystający do rzeczywistości. Jeżeli już ktoś ginie od izraelskich kul, to w 99 przypadkach na 100 jest to „palestyński” muzułmanin, a nie chrześcijanin – aczkolwiek, zaznaczmy, konflikt żydowsko-arabski nie ma tam podłoża religijnego. We wszystkich krajach arabskich chrześcijaństwo wyznaje znikomy procent autochtonów, a jedynymi wyjątkami od tej reguły pozostają Liban i Syria, nie „Palestyńczycy”.
Czy to się komuś podoba, czy nie, kryteria humanitarne nie są właściwe przy ocenie rozłożenia racji w skomplikowanej sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie. Z humanitarnego punktu widzenia prezydent Hafez al-Asad, ojciec i poprzednik obecnego przywódcy Syrii, zasługuje na potępienie, ponieważ w 1982 r. dokonał eksterminacji około dwudziestu tysięcy uczestników rebelii Bractwa Muzułmańskiego w Hamie. A jednak ten surowy dyktator był protektorem chrześcijan i należał do najwybitniejszych polityków w świecie arabskim.
Izrael – państwo demoliberalne?
W Izraelu obowiązuje formalnie parlamentarny system rządów i pluralizm partyjny, lecz w rzeczywistości państwo to jest militokracją. Przywództwo rzadko sprawowali w nim cywilni politycy, trzon elity politycznej wywodzi się natomiast z instytucji siłowych, zwłaszcza z Mosadu i z najbardziej elitarnej jednostki specjalnej izraelskiej armii – Sayeret Matkal (jej byłym oficerem jest m.in. urzędujący premier Benjamin Netantjahu). To ta elita wojskowej proweniencji kształtuje politykę zagraniczną Izraela. Państwo to zalicza się także do krajów o najwyższym na świecie poziomie militaryzacji życia społecznego. Mimo fasady ustrojowej ma niewiele wspólnego z demoliberalnym modelem politycznym. Łudzi się ten, kto sądzi, że cios w Izrael jest automatycznie ciosem w światowy liberalizm.
Papierowe prawa papierowych narodów
Wbrew opinii jednego z moich polemistów podkreślę raz jeszcze: nie istnieje „prawo narodów do samostanowienia”. Nie ma takiej zasady kierującej rzeczywistością. Formułka „prawa narodów do samostanowienia” została wymyślona (czyli zmyślona) dopiero podczas I wojny światowej przez zachodnią koalicję jako oręż propagandowy do walki z wielonarodowymi państwami Trójprzymierza: otomańską Turcją, Austro-Węgrami i II Rzeszą. Dowodzi tego fakt, że aparaty propagandowe Ententy wprowadziły „prawo narodów do samostanowienia” do swojego repertuaru dopiero latem 1917 r. Wcześniej nigdy nie zająknęły się na temat takiego „prawa”, ponieważ głównym sojusznikiem wojskowym Zachodu przeciw Trójprzymierzu było wielonarodowe imperium rosyjskie. Po tym, jak rewolucja lutowa wtrąciła je w stan wewnętrznego rozkładu i sojusz z wielonarodową Rosją przestał być dla państw Ententy efektywny, ich rządy postawiły na zwalczanie przeciwnika „prawem narodów do samostanowienia”. Wtedy też dopiero udzieliły poparcia zawiązanym na Zachodzie polskiemu i czeskiemu komitetowi narodowemu, jako narzędziom wywiadu i dywersji przeciw Austro-Węgrom. Do 1917 r. Ententa konsekwentnie uznawała kwestię polską za wewnętrzną sprawę Rosji: we Francji cenzura wojenna uniemożliwiała pisanie o postulatach niepodległości Polski, a zapowiedź utworzenia samodzielnego państwa polskiego zawarta w 1916 r. przez Franciszka Józefa i Wilhelma II w tzw. akcie 5 listopada spotkała się z gwałtowną krytyką rządów zachodniej koalicji.
Czysto retorycznego charakteru „prawa narodów do samostanowienia” nie zmienia też fakt wpisania go do różnych deklaracji i kart poogłaszanych przez ONZ i inne zbyteczne, a często szkodliwe organizacje międzynarodowe. W takich dokumentach przeważają bowiem ideologiczne fikcje, na czele z „prawami człowieka”. Fikcje te mają jednak realne zastosowanie we wzajemnych rozgrywkach państw, jako zasłona propagandowa dla ich interesów. I jest to ich jedyne realne zastosowanie. Praktyczne skutki „prawa narodów do samostanowienia” sprowadzają się do tego, że w obecnej epoce mocarstwo, by uzasadnić swój zbrojny atak na inne państwo, wynajduje naród albo jakąś inną mniejszość, a w najgorszym wypadku „demokratyczną opozycję” (jako nosicielkę „suwerenności narodu” i jej obrończynię przed rządem), w obronie „praw” których dokonuje inwazji. Dwukrotne agresje wojskowe NATO na Jugosławię uzasadniano koniecznością obrony „prawa do samostanowienia” Bośniaków, a potem Albańczyków. W imię „prawa narodów do samostanowienia” oderwano od niej Kosowo, wymyślając nawet naprędce „naród Kosowarów”, żeby oficjalnie miał tam kto sam o sobie stanowić.
Powtórzę ponadto, że nie ma „narodu palestyńskiego”, podobnie zresztą, jak „narodu” irackiego, jordańskiego czy saudyjskiego. Europejczycy mają nawyk postrzegania odległych dla nich realiów bliskowschodnich przez pryzmat przynależności państwowej i tylko w tym sensie można mówić o Irakijczykach, Jordańczykach czy Saudyjczykach. Po pierwsze, naród to zakorzeniona wspólnota terytorialna – i dlatego narodem nie są Żydzi. Po drugie, istnienie narodu wymaga istnienia odrębnej tradycji, ukształtowanej w długotrwałych procesach historycznych – i dlatego narodem nie są izraelscy Arabowie zwani „Palestyńczykami”. „Naród palestyński” miałby być produktem brytyjskiego mandatu Palestyny i niechęci do władzy Izraela, a to żadne źródła dla tożsamości narodowej. Moi polemiści pominęli też milczeniem fakt, że nie wszyscy Arabowie zamieszkujący terytorium Izraela popierają palestyński separatyzm; istnieją również tacy, którzy prowadzą w tym państwie normalne życie i zachowują wobec niego lojalność obywatelską. Skoro o przynależności do „narodu palestyńskiego” decyduje antyizraelskość, to Elinor Joseph, arabska chrześcijanka służąca w armii Izraela, najwyraźniej do tego „narodu” się nie zalicza. Palestyńskość to nie tyle narodowość, ile raczej orientacja polityczna.
Pespektywy fragmentacji Izraela
Realny zasięg tzw. autonomii palestyńskiej ogranicza się właściwie do Strefy Gazy. Ten niewielki odcinek lewantyńskiego wybrzeża morskiego nie miałby żadnych podstaw, by funkcjonować jako odrębne państwo. Warto się więc zastanowić, czy jego państwowe usamodzielnienie nie stworzyłoby na Bliskim Wschodzie nowego ogniska niestabilności i niepokojów, w stylu niepodległego Kosowa. Podobieństwo Strefy Gazy i Kosowa nie ogranicza się tylko do mikrych rozmiarów geograficznych oraz braku zasobów i infrastruktury, ale dotyczy również wewnętrznych realiów politycznych. W obu tych kraikach faktyczną kontrolę sprawuje nieformalna struktura, której oficjalna administracja nie może ani sobie podporządkować, ani tym bardziej rozbić. W przypadku Strefy Gazy jest nią terrorystyczna organizacja Hamas, w przypadku Kosowa – miejscowy odłam albańskiej mafii, który w pewnym momencie także powołał swoje paramilitarne skrzydło (UÇK) i rozpoczął kampanię terroru pod hasłem narodowego wyzwolenia prześladowanej mniejszości. Sposobem na ustabilizowanie Strefy Gazy w razie jej całkowitego oddzielenia od Izraela mogłoby być wprowadzenie na jej terytorium regularnych sił zbrojnych i silnej administracji z zewnątrz, czyli w praktyce przyłączenie jej w jakiejś formie do innego państwa. Z uwagi na położenie geograficzne Strefy Gazy kontrolę nad nią mógłby przejąć od Izraela jedynie Egipt (na którym izraelskie wojska zdobyły Gazę w 1967 r.). Kair nie wyraża jednak, póki co, zainteresowania takim scenariuszem.
Nie uważam obecnego kształtu terytorialnego Izraela ani za pożądany, ani za nienaruszalny. Od 1967 r. izraelskie wojska okupują Wzgórza Golan, zdobyte na Syrii. Izrael odmawia zwrotu tej ziemi, ponieważ panowanie nad nią pozwala mu szachować Syrię militarnie: ze Wzgórz Golan da się prowadzić bezpośredni ostrzał rakietowy Damaszku. Powrót Wzgórz Golan do państwa syryjskiego byłby korzystny, ponieważ zredukowałby jedno ze źródeł napięcia na Bliskim Wschodzie oraz wzmocniłby Syrię – ośrodek polityczny niezależny od demoliberalnego Zachodu, a przy tym regionalny bastion chrześcijaństwa. Na poparcie zasługuje również projekt przedłożony Organizacji Narodów Zjednoczonych przez watykański sekretariat stanu za pontyfikatu Jana Pawła II, przewidujący wyodrębnienie z terytorium państwowego Izraela świętych miejsc chrześcijaństwa i przekształcenie ich w osobną jednostkę terytorialną pod formalnym zwierzchnictwem Stolicy Apostolskiej i bieżącą administracją ONZ.
Kiedy jednak mowa o polityce, zwłaszcza międzynarodowej, obwieścić słuszność danego postulatu potrafi każdy głupi. Sztuka polega na wskazaniu, w jaki sposób można ten postulat zrealizować. Z uwagi na geostrategiczne znaczenie Wzgórz Golan odmowa ich oddania stanowi stały punkt w doktrynie polityki zagranicznej Izraela. Tym bardziej państwo to nie zgodzi się na utratę kontroli nad terenami położonymi w jego sercu od początku jego istnienia.
Jeden z moich polemistów wysuwa zresztą jeszcze śmielszy (a więc trudniejszy do urzeczywistnienia) program. Przyznając mi w zasadzie rację co do niemożności powstania stabilnego państwa palestyńskiego w granicach Strefy Gazy, sugeruje jako optymalny scenariusz zupełną likwidację Izraela i przejście całego jego terytorium pod władzę Arabów. Ale jak do tego doprowadzić? Dobrze zorganizowane i uzbrojone państwo, wyposażone w arsenał nuklearny nie poddany kontroli żadnych międzynarodowych instancji, rządzone przez elitę polityczną wprawioną w walkach i przenikniętą bardzo wysokim poczuciem wartości swego państwa, nie dokona przecież samolikwidacji dlatego, że zażąda jej kilka radykalnych ruchów politycznych z regionu czy z Europy. Konwencjonalny atak nie rokuje raczej szans na zniszczenie państwa z własną bombą atomową. Pozostawałaby zatem subtelniejsza droga wewnętrznej destabilizacji Izraela, rozplanowanej na dłuższy okres czasu i stopniowo pogłębianej. Wymagałaby ona nakładu ogromnych środków finansowych, a jej skuteczność trudno przewidzieć, biorąc pod uwagę, że miałaby ona zostać zastosowana przeciw państwu o bardzo szczelnym systemie bezpieczeństwa.
Załóżmy jednak abstrakcyjnie, że ten ostatni scenariusz zakończyłby się powodzeniem: Izrael stopniowo rozkłada się jako państwo, a tym samym na jego terytorium rozwiera się próżnia strategiczna. Należy odpowiedzieć na pytanie: co czeka wówczas tamtejsze wspólnoty chrześcijan oraz obiekty kultu i święte miejsca chrześcijaństwa? Kiedy zaczyna się grać na destabilizację wewnętrzną w innym państwie, wraz z jej postępem dalszy przebieg wydarzeń staje się tam coraz mniej przewidywalny i coraz trudniejszy do sterowania. Nie wydaje się nieprawdopodobne, by w razie skutecznej destabilizacji Izraela od środka chrześcijan żyjących na jego terytorium dotknął taki sam los, jaki spotkał ich w tych częściach Syrii, które zostały ogarnięte wspieraną z zewnątrz antyrządową rebelią i znalazły się czasowo poza kontrolą syryjskich władz.
Chrześcijanie w Izraelu nie są najlepiej traktowani. Wyznawcy judaizmu darzą ich tradycyjną nieprzyjaźnią, zakorzenioną głęboko w ich religii, i dają im to odczuć. Systematycznie dochodzi w tym państwie do profanacji kościołów i klasztorów, bezczeszczenia grobów na chrześcijańskich cmentarzach czy ekscesów w rodzaju publicznego palenia egzemplarzy Pisma Świętego. Nie dopuszcza się tego jednak aparat państwowy. Nie ma mowy o zorganizowanych prześladowaniach ani tym bardziej o groźbie eksterminacji. Przy wszystkich swoich wadach Izrael zapewnia chrześcijanom ochronę prawa i równouprawnienie w życiu państwowym. Z drugiej strony islamiści (nie tożsami bynajmniej z ogółem muzułmanów) w całym świecie arabskim ze zwierzęcą cierpliwością czekają tylko na wytworzenie się stanu bezwładzy lub na osłabnięcie władzy, by wziąć los tamtejszych wspólnot chrześcijańskich we własne ręce – w których tkwią już zaostrzone noże. Tak zakończyła się dla chrześcijan „demokratyzacja” Iraku po 2003 r., „demokratyzacja” Libii w 2011 r., krótkotrwała „demokratyzacja” Egiptu po 2011 r. oraz nieudana na szczęście próba „demokratyzacji” Syrii. W świecie arabskim ostoją dla chrześcijan są świeckie lub umiarkowane religijnie dyktatury, takie jak rządy rodziny Asadów w Syrii, generała Mubaraka w Egipcie, Muammara Kadafiego w Libii, Saddama Husajna w Iraku czy Habiba Burgiby w Tunezji. Dla chrześcijan w Izraelu daleki od ideału stan obecny na pewno pozostaje lepszą opcją od niebytu, czekającego ich przypuszczalnie w razie rozkładu tamtejszych struktur państwowych, a istnienie ich wspólnot jest zbyt cenne, aby rzucać je na szalę w niepewnej grze politycznej.
Politykę zagraniczną Izraela na Bliskim Wschodzie cechuje brutalne awanturnictwo, znajdujące wyraz w sporadycznych napaściach lub groźbach napaści na sąsiadów: Syrię, Iran, a dawniej również Irak (operacja „Sfinks” w 1981 r.). Ale polityczna zagraniczna żadnego państwa nie jest niezmienna z natury. Granie poparciem dla palestyńskiej irredenty może mieć sens nie jako cel sam w sobie, lecz jako środek nacisku na władze Izraela dla skłonienia ich do zmiany polityki szkodliwej dla regionu i świata. Taki nacisk na Tel Awiw wywiera Syria za pośrednictwem animowanego przez nią Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, założonego przez chrześcijanina George’a Habasha.
Adam Danek
10 lutego 2014 o 15:53
Przeczytalem i ciagle ten sam, niezmienny, ton. Kilka rzeczy, syjonizm sie nie skonczyl 70 lat temu a trwa do dzisiaj, jest to nic innego jak zydowski, skrajny nacjonalizm wielokrotnie przechodzacy w teokratyczny szowinizm. Koncepcja Izraela jest tak stara jak sami Zydzi, panstwo mialo powstac w Europie wschodniej najpierw. Zydowskie bojowki byly szkolone w II RP (co Adam pomija) a nie w PRLu. Oczywiscie frakcji „polskiej drogi do socjalizmu” bylo na reke aby jak najwiecej z tych co przezylo znalazlo sie na Bliskim Wschodzie. Dalej, konflikt izraelsko-arabski jest konfliktem zydowskiego ekspancjonizmu motywowanego idea „Wielkiego Izraela”, do tego dochodzi szowinizm jakoby nie Zydzi byli podludzmi. Nie jest to zaden konflikt semicki bo wiekszosc Izraelczykow pochodzi albo ma korzenie z Rosji, Polski, Ukrainy. Semiccy Zydzi to zyja np. w Libanie. Izraelici to imigranci po 1945. Chrzescijanska Falanga byla czynnie wspierana w libanskiej wojnie domowej przez Izrael bo syjonisci pchali swoja agende przy pomocy uzytecznych. Dzisiaj spadkobiercy Falangii w Libanie wspieraja dzihadystow w Syrii przeciwko Assadowi I Hezbollahowi.
10 lutego 2014 o 20:32
Błąd Danka polega na tym, że traktuje on Państwo Izrael jako osobny byt oddzielony od tego, co robi międzynarodowe żydostwo (mam tu na myśli pustoszenie gospodarcze świata za pomocą globalnej lichwy pustego pieniądza i niszczenie wszelkiego tradycjonalizmu metodami opracowanymi przez tzw. Szkołę Frankfurcką czy przeprowadzenie Soboru Watykańskiego II głównie przez B’nai B’rith). Tymczasem Państwo Izrael i diaspora żydowska na całym świecie (a przynajmniej jej znaczna większość i dominujące kręgi) to jest jeden i ten sam organizm polityczny, którego celem ostatecznym jest utworzenie rządu światowego. Państwo Izrael pełni tu 2 role:
1) jest rezerwuarem dla populacji Żydów, gdyby tym dewastatorom z diaspory poszło coś nie tak (jak to w przeszłości już bywało) i znów padli ofiarą zemsty nie-Żydów;
2) Jerozolima (ze zbudowaną „Trzecią Świątynią”) ma pełnić rolę stolicy planowanego rządu światowego;
Tymczasem dyskusja pomiędzy Dankiem i jego adwersarzami ws. Państwa Izrael toczy się o to, czy Izrael jest reprezentantem interesów USA na Bliskim Wschodzie, a co za tym idzie rozsadnikiem demoliberalizmu i wszelkiego zepsucia, czy nie jest. Sęk w tym, że USA, dopóki władze nad tym państwem sprawowały WASP-y, ani nie były państwem demoliberalnym, ani przesiąkniętym zepsuciem obyczajowym, ani nie miały gospodarki opartej na „pieniądzu dłużnym”, ani nie prowadziły polityki ekspansjonistycznej (nie licząc tzw. bliskiej zagranicy). To wszystko zaczęło się dopiero, gdy w 1913 r. Żydzi przejęli nad USA kontrolę poprzez podstępne przeforsowanie w Kongresie prawa dającego im kontrolę nad podażą pieniądza. Od początku istnienia USA, amerykańscy prezydenci bronili przed tym swojego państwa i w XIX wieku była cała seria zamachów na nich. Przed wpadnięciem USA pod kontrolę Żydów poprzez przejęcie przez nich kontroli nad podażą dolara, a w dalszej kolejności nad bogactwem Amerykanów za pomocą ukrytego w pustym pieniądzu podatku inflacyjnego, przestrzegał już Benjamin Franklin w początkach istnienia USA. I to się w końcu stało. Potem za pomocą wynalazków „Szkoły Frankfurckiej” przerobili Amerykanów na, mówiąc językiem Stefana Niesiołowskiego, „pornogrubasy”, a z USA uczynili sobie geopolityczny kastet do podbijania kolejnych połaci świata. Z tych podbojów zwykli Amerykanie nie mają nic, oprócz samych zgryzot. To najlepszy dowód na to, że to nie im służy.
11 lutego 2014 o 15:44
Aż się nie chce odpowiadać po raz kolejny…
Czemu Polacy zawsze muszą na siłę zmieniać swoją pozycję? Odchodzić od wieloletnich przyjaciół i przymilać się do odwiecznych wrogów?
12 lutego 2014 o 01:52
Dość. Do tego po prostu trzeba napisać kontrę, choćby było kilka godzin snu mniej.
12 lutego 2014 o 21:20
@Sigurd
Napisz, koniecznie. Ja już nie mam siły, kilka tygodni temu wszystko wyjaśniłem, Bartosz Bekier także. A Pan Danek dalej…