- III -
Las był ciemny nawet za dnia, tak gęsto pokrywały go wysokie drzewa, na których koronach spoczywał odwieczny śnieg. Temperatura sprawiała, że nawet wilki nie miały siły polować, a najkrótsza ekspozycja na mróz mogła doprowadzić do odchodzenia skóry płatami. Poparzyć się lodem, oto czego bali się uchodźcy w tych śmiertelnie zimnych lasach północy. W takich warunkach powstawały obozowiska, w których starali się przeżyć ludzie z południa kontynentu, ludzie dla których już nawet we własnych domach nie było miejsca. Musieli żyć w ciągłym biegu, aż do osiągnięcia tajemniczej granicy, za którą można było odetchnąć mroźnym powietrzem, które raniło usta i płuca jak miliardy niewidzialnych igieł. Obozowiska rozbijano na polanach, lub wręcz między drzewami – wszystko, aby tylko utrudnić zadanie ewentualnej pogoni. Po jakimś czasie odzież i żywność, jaką ci nowi koczownicy byli w stanie przynieść ze sobą, przestały wystarczać. Wielu zmarło z głodu lub zamarzło, gdy skute lodem ubrania zwyczajnie rozpadały się.
Mijały miesiące, a obozowiska zaczęły przypominać małe osady – ludzie nauczyli się przetrwania, polowania i zbieractwa, dokładnie tak, jakby ta wiedza od zawsze była w nich, jedynie przykryta grubymi warstwami nowoczesnych luksusów i udogodnień. Każdy z nich przekonał się, że jest w stanie zapewnić sobie byt. Żyli tak przez czas jakiś.
- I wtedy przyszedł?
- Tak, wtedy przyszedł, a za nim stąpało piekło.
Pewnego dnia, który był dokładnie taki sam, jak wszystkie poprzednie, odkąd ludzie przestali napływać do najmniejszych nawet obozowisk, od samego świtu wszystko wskazywało na to, że coś się wydarzy. Ludzie z naturalnym już dla nich uporem i metodyką wykonywali swoje obowiązki, ale wszyscy wyczuwali dziwne napięcie. Zupełnie tak jak wtedy, gdy spadły flagi – myśleli niektórzy. Były to już czasy, gdy wśród tego mrozu, śniegu i nieustającego wiatru urodziły się pierwsze dzieci, a życie nabrało swoistej stabilności. Wszyscy oczekiwali dnia, w którym będzie można wreszcie pozwolić wartownikom odpocząć. Tego dnia jednak wszystko wskazywało na to, że coś nieoczekiwanego nadchodzi z jeszcze głębszej północy: śnieg przestał padać, a wilki wyły jakby skończyć miał się świat. Cały dzień wyły, od świtu do zmierzchu, bez wytchnienia, ścinając tym krew w żyłach osadników. Z pewnością głód watahy wilków nie był czymś, co mogli zlekceważyć. Wreszcie, gdy księżyc już z wysokiego nieba usiłował przedrzeć się przez skuty lodem i śniegiem dach lasu, zwierzęta ucichły. W największej osadzie rozpalono ogień, gdzie wszyscy zbierali się z wieczora, by uzgodnić plan na następny dzień i podsumować, jakie prace będzie trzeba następnie wykonać. Mężczyźni ogryzali kości z mięsa, kobiety niańczyły niedawno urodzone dzieci, które zdawały się być zupełnie obojętne wobec temperatur – dzieci nowej rzeczywistości. Wieczór upływał spokojnie, przy rozmowach, wątłych radościach i ciągłej tęsknocie za domem. Wygnani – bo tak mówili na siebie – cieszyli się chwilą spokoju.
Nagle, na równe nogi zerwali się zaalarmowani wartownicy. Z lasu dobiegał cichy szelest i niemal niesłyszalny pomruk. Wilki. Straż rozglądała się niepewnie na wszystkie strony, wycofując się powoli w stronę ognia. Wszyscy zgromadzeni wokół paleniska chwycili w dłonie co popadło, a tylko nadawało się do zadania chociaż jednego desperackiego ciosu. Wtem między drzewami jednocześnie zapłonęły setki nienawistnych, wygłodniałych oczu. Wiatr, który nigdy nie przestawał wiać, ucichł zupełnie tak, że nawet najlżejsza igła na gałęzi nie drgnęła. Pomruk zbliżających się drapieżników był coraz głośniejszy. W blasku ich żarzących się oczu czerń głębi lasu wydawała się jeszcze bardziej nieprzenikniona. Pomimo zimna wszystkich oblał zimny pot przerażenia. Przeciwko całej watasze nie mieli żadnych szans. Falując w ich kierunku, oczy bestii stawały się coraz większe. Wreszcie, pierwsze pyski zaczęły wyłaniać się z mroku, i dumne, przerośnięte wilki poczęły okrążać obozowisko prezentując się ludziom w pełnej krasie. Wartownicy trzęśli się z przerażenia. Nikt jednak nie uciekł. Wilki zwalniały tempa, zupełnie jak w oczekiwaniu na przywódcę stada.
Nikt nie zauważył jego nadejścia, ale wilki znieruchomiały zupełnie, najwyraźniej posłuszne jego woli. Spomiędzy drzew wypłynęła wręcz sylwetka niezwykle rosłego mężczyzny odzianego tylko w czerń. Był niesamowitych rozmiarów, a pooranej bliznami i mrozem twarzy powagi i swego rodzaju cichej groźby nadawały wzorzyste tatuaże na podbródku i żuchwie. Miał na sobie czarny płaszcz ze skór i wełny, który już wkrótce miał stać się czymś więcej, niż tylko chroniącym przed zimnem i lasem odzieniem. Ciężkie buciory jak z innej zupełnie epoki zostawiały na śniegu głębokie ślady, gdy on zupełnie spokojnym krokiem zbliżał się do uzbrojonych mieszkańców osady. Wszyscy widzieli jego czarne, przesiane siwizną włosy, majestatycznie spływające po głowie na plecy, a oczy ziały błękitem do tego stopnia niesamowitym, jak u nowonarodzonych dzieci. Jego wzrok był tak twardy, a zarazem tak pewny, że nikt nawet nie był w stanie wypowiedzieć ostrzeżenia w kierunku przybysza. Zatrzymał się wreszcie, o kilka kroków od nich i jak posąg z czarnego marmuru górował nad nimi. W osobliwym płaszczu dało się zauważyć misternie wplecione detale, z pozoru całkiem obce, ale po głębszym przyjrzeniu się, dziwnie znajome. Wyglądał nieco jak bohater z legend, a trochę też jak wysłannik samych piekieł, którym w czasach nowoczesności tylko matki straszyły nieposłuszne dzieci. Żadna jednak legenda czy wróżba nie wspominała o najdziwniejszym atrybucie nieznajomego – przez plecy przewieszony miał gigantyczny kamienny młot. Na głowni i drzewcu widać było zaschniętą nie wiadomo jak dawno krew, a cała broń spękana była już od widocznie dekad służby. Wciąż była jednak śmiertelnie niebezpieczna i wiedzieli o tym doskonale.
- Nie obawiajcie się, dzielni przyjaciele – odezwał się, czy raczej to jego głos sam zmaterializował się w umysłach osadników. Trudno było uwierzyć, że tę nienaturalną ciszę może zakłócić czyjś głos. – Nie bójcie się. Nic wam nie zagraża. Ani ja ani moi bracia wilki nie przyszliśmy was skrzywdzić. Dajcie tylko przy ogniu usiąść, dłonie zamarznięte ogrzać.
Nikt nie wiedział co zrobić, wszyscy trwali dokładnie w tych samych pozach, w których po raz pierwszy zobaczyli nieznajomego. On jednak wiele sobie z tego nie robił, zwyczajnie przeszedł obok zastygłych w bezruchu strażników i rozsiadł się na pniaku najbliżej ognia. Wilki ułożyły się na śniegu zupełnie jakby były u siebie. Jakby na to nie spojrzeć, były. Nieznajomy zdjął ciężkie rękawice i rzucił je sobie pod stopy. – Usiądźcie ze mną, – zaprosił, a oni usłuchali, bo nic innego zrobić nie mogli.
- Powiedział wam od razu, kim był?
- Nie od razu. Najpierw pytał kim my jesteśmy i skąd pochodzimy. Wtedy pierwszy raz z nim rozmawiałem.
Obcy z rękoma opartymi o uda, pochylony nieco, słuchał po kolei opowieści mężczyzn z obozowiska. Słuchał Polaków, Czechów, Szwedów, Niemców i Francuzów. We wszystkich historiach przewijały się te same motywy: wygnanie, prześladowania rodzin, śmierć i beznadzieja. Gdy ostatni głos zamilkł pogrążając się w cichej rozpaczy, a jego właściciel zamknął oczy w rezygnacji i usiłował za wszelką cenę zachować przynajmniej pozór niewzruszenia, do przybysza podszedł z drugiej strony ognia bardzo słusznych rozmiarów mężczyzna. Z postury przypominał samego gościa osady, wielki był i silny nad wyraz. Może i odrobinę ponad samą naturę nawet.
- Mam na imię Heinrich, – odezwał się do nieznajomego, nie podając mu jednak ręki. – Pochodzę z Niemiec… to znaczy z dawnych Niemiec. Tam gdzie teraz zdaje się jest dystrykt drugi. Kiedy pospadały flagi byłem na obradach paneuropejskiego ruchu narodowego, udzielałem się tam jako przedstawiciel swojego regionu. Pamiętasz, przybyszu co się wtedy działo. Nowe ustawy we Francji, Anglii, nawet i w Polsce próbowano zalegalizować dewiacji, sprzeciwić się prawom natury. Musieliśmy działać, dlatego zorganizowaliśmy konwent w Kopenhadze. Taka była konieczność, jeżeli jeszcze coś miało zostać zdziałane. – Mężczyzna zwany Heinrichem zasępił się strasznie, jakby to był pierwszy raz, gdy opowiadał tę historię. W istocie był to pierwszy raz, a on sam widać jeszcze nie był pogodzony z tym, co się wydarzyło.
- Nie wiem jak to się stało, – podjął po chwili, zbierając się w sobie – ale oni musieli mieć jakieś listy zaangażowanych w ruchy narodowe, jakieś kartoteki czy coś… Coś co pozwalało im dokładnie wiedzieć gdzie jesteśmy i jakich środków transportu używamy. Gdy tylko przyszła do mnie wieść od żony, bo z żoną i dwoma córkami mieszkałem pod Monachium, od razu zapytałem innych, czy wiedzą co się dzieje. Okazuje się, że wszyscy to samo: aresztowania matek z małymi dziećmi, podczas gdy my naradzaliśmy się co dalej. Wiesz nieznajomy, jakie to uczucie być bezsilnym z powodu odległości? Nawet gdyby udało się dostać do samolotów, to nic by to nie pomogło. Aresztowania już zostały przeprowadzone, a gdy my wybiegliśmy z centrum konferencyjnego – na placu już czekały oddziały tej ich nowej policji. Regularna, w sumie, bitwa. Oni mieli gumowe kule i armatki wodne, a my mieliśmy pięści. Łamały się kości i lała krew. Ci, którym udało się przedrzeć przez barierki i plastykowe tarcze policyjne dostali z paralizatorów, a walczący wewnątrz placu szybko padali od łamiących żebra pocisków. Było ich zbyt wielu. Takich zamieszek nie widywało się wtedy nawet w telewizji. Dostaliśmy straszliwe lanie, nie ma co kryć. I powsadzali nas do ciężarówek i porozwozili po aresztach. Nikt nie powiedział na co czekamy, nikt nic nie wiedział. Mijały tygodnie, a oni nie pozwolili nawet jednego telefonu wykonać. Widzieliśmy tylko przez okratowane okna jak flagi znikają z budynków, jak burzone są pomniki. Akurat tam gdzie ja siedziałem w niedalekiej odległości stał pomnik żołnierzy broniących Europy przed czerwoną falą ze wschodu. Wiesz co go zastąpiło, nieznajomy? Jakaś plugawa instalacja na cześć dwóch ojców. Dobrze słyszysz, pomnik dwóch ojców i żadnej matki. Tak ponoć było wszędzie. Bohaterowie narodowi spopieleni lub zburzeni, bo nowy porządek nie potrzebuje ani bohaterów, ani narodów. Krew się gotuje.
Nieznajomy patrzył na niego z powagą i milczał. Widać było, że bardzo uważnie obserwuje gestykulację Heinricha i mimikę jego twarzy. Nieznajomy szukał oznak prawdziwego gniewu, żelaznej determinacji – chciał być pewien, że ten człowiek gotów jest poświęcić wszystko, by zemścić się na ludziach, którzy odebrali mu nie tylko dom i rodzinę, ale też kraj, który był jego dziedzictwem. Odarli z godności i wygnali. – Kontynuuj, proszę – zachęcił gdy na twarzy Heinricha pojawił się relatywny spokój.
- Po jakimś czasie, sam nie wiem jakim, – podjął – zaczęto nas stopniowo wypuszczać. Każdy kto miał wyjść był fotografowany na całym ciele, zakładano mu kartotekę z napisem „wróg wolności”. Jakby tego było mało, pod skórę wszczepiano lokalizator – Heinrich wskazał na kwadratową bliznę na swojej szyi. – Miało to niby razić śmiertelnie prądem przy próbach usunięcia, ale kłamali, bo przecież wciąż tu jestem… Tak czy inaczej, mieli nas dokładnie tam, gdzie chcieli. Każdy starał się jakoś wrócić do domu, ale w ogóle cała Europa była nie do poznania. Wszędzie tylko flagi unijne i tęczowe, jakieś nowe instytucje. Kościoły zdewastowane i puste. Wszystkie prawe religie tego kontynentu zdawały się przestać istnieć. Ale najgorsi byli ludzie. Gdzie nie poszedłem, a było ze mną jeszcze kilku innych – wszędzie spotykaliśmy obcych. Brązowi, żółci, czarni, jeździli pancernymi samochodami, a gdy już gdzieś widoczny był jakiś Europejczyk, to zazwyczaj żebrał o chleb, czy odrobinę wody. Co się stało, gdy nas nie było zastanawialiśmy się. Po jakimś czasie udało mi się dotrzeć do Monachium, chciałem wziąć autobus do domu, ale nie było takiej możliwości – nie dla kogoś z chipem w karku, nie dla kogoś o jasnej skórze. Kierowcy zwyczajnie nie otwierali drzwi. Poszedłem więc pieszo, a gdy już byłem na miejscu, nie mogłem uwierzyć w to, co zastałem.
Heinrich zamilkł, opadł ciężko na śnieg i siedząc tak starał się złapać oddech. Jego głos zmieniał się z każdym wypowiedzianym wcześniej słowem. Najpierw był przygnębiony i zmęczony, później, gdy mówił o tym co zastali o wyjściu z aresztu pełen siarczystego gniewu. Teraz, gdy zbliżał się do pointy swojej opowieści, wyrazy padały z jego ust puste, zupełnie bezdźwięczne. W oczach pojawiła się pustka i obojętny gniew człowieka, który stał twarzą w twarz ze śmiercią, jednak ona nie zabrała mu życia – zabrała je wszystkim dookoła, jego pozostawiając w rozpaczy.
- Mojego domu nie było. Budynek przestał istnieć. Nawet gruzu niewiele zostało. Ogród, w którym bawiły się moje córki był poorany i zagracony odpadami. Dom zmieciony zupełnie, jakby nigdy go tam nie było. Ani człowieka, ani zbłąkanego psa nawet nie było w okolicy. Tylko cisza. Nic tam nie było, musiałem więc iść. Przegrzebałem popioły i zgliszcza, ale nic nie znalazłem. Zacząłem iść przed siebie, bo gdzie miałem pójść? Po jakimś czasie zobaczyłem po drugiej stronie drogi jakiegoś człowieka grzebiącego w śmieciach. Podbiegłem do niego, złapałem za ramiona i zapytałem, czy wie, co się tam właściwie stało. Dlaczego zgliszcza? Odpowiedział mi, chociaż tak bardzo chciałem, żeby nie odpowiadał. Gdy mnie nie było, tę dzielnicę przejęli nowi imigranci, których już nie powstrzymywały żadne oficjalne granice. Ludzie aresztowani tutaj zostali w końcu zwolnieni, ale gdy powrócili do domów zastali tam jedynie stada uzurpatorów. Mężczyźni zostali zwyczajnie zabici a kobiety i dzieci wzięto w niewolę i gwałcono dopóki same nie odebrały sobie życia. Moja piękna żona… i moje małe anielice, moje córki wpadły w brudne łapska jakichś brązowych skurwysynów! Bo nikt nic nie zrobił, bo dla tych bezpłciowych idiotów to byli wrogowie wolności! Jakiej wolności? Wolności do plucia na naturalny porządek rzeczy? Na historię, na tradycję? Kilka tygodni później zaczęli znowu nas ścigać, tym razem chyba żeby nas pozabijać. Więc kogo się dało wziąłem ze sobą i przedarliśmy się tutaj, gdzie nawet zwierzęta tracą nadzieję na świt. Każdego dnia, nieznajomy, słyszysz? Każdego dnia myślę tylko o zabijaniu tego ścierwa, które zabrało nam dom!
Heinrich zerwał się na równe nogi, nagle rzucił całym ciałem do przodu i chwycił przybysza za poły płaszcza. – Oni muszą zginąć! – wrzeszczał mu prosto w twarz. Wysokie czoło Niemca przecięła siatka nabrzmiałych żył, źrenice zmniejszyły do rozmiaru czubków igieł, a on cały drżał z gniewu, wręcz gotował się nagłym przypływem nienawiści. Nieznajomy szybkim ruchem strząsnął go z siebie i bez żadnego wysiłku podniósł wysoko jedną tylko ręką, trzymając go za gardło i dusząc. Po kilku sekundach rzucił nim jak szmacianą lalką, a Heinrich z łoskotem wylądował w stercie drewna opałowego. Nikt nie odważył się ruszyć, czy podnieść ręki na przybysza – było oczywiste, że zwykły człowiek nie mógł mieć takiej siły.
Nieznajomy rozłożył szeroko ręce, a jakby czekające tylko na ten znak wilki ożywiły się, zaczęły pomrukiwać złowieszczo i wstawać ze swych legowisk. Mężczyzna wolnym krokiem obszedł ognisko raz i drugi, patrząc wszystkim mężczyznom głęboko w oczy. Mierzył ich wzrokiem z niewielkim półuśmiechem na ustach, szacował siły, być może? Wreszcie zatrzymał się i głosem zimnym jak stalowe ostrze noża wśród zimowego lasu powiedział:
- Słuchajcie, słuchajcie dobrze, mężczyźni wszystkich narodów Europy. Jedni mówią na mnie Reinhardt, inni Ryszard, jeszcze inni Ricardus. Mogę dać wam to, czego potrzebujecie, by krwawo zemścić się na bestiach, które wygnały was z domów i pomordowały wasze rodziny. Pójdźcie za mną i usłyszcie moje słowa, a dam wam broń i siłę woli, by we krwi utopić wszystkich waszych wrogów. Posłuchajcie tej odwiecznej gnozy, posłuchajcie i stańcie się na wieczność wolni – mam dla was Prawdę, na której po ostatecznym zwycięstwie zbudujecie nowy świat, na zawsze taki, jaki żyje w waszych sercach.
- To doprawdy wzruszające, że po tylu stuleciach wciąż pamiętasz te słowa tak dokładnie – zadrwiła po raz kolejny sędzina, bawiąc się przy tym ołówkiem.
- Milcz kobieto – uciął Heinrich, – nie masz pojęcia o czym mówisz.
- Dobrze już, dobrze. Zmierzcha już, odraczam więc dalszą część rozprawy do świtu dnia jutrzejszego.
Drewniany młotek trzasnął o blat stołu. Sala została błyskawicznie opróżniona z ludzi, a protokolantka chcąc nie chcąc musiała zamknąć protokół na ten dzień. Pięciu strażników wyprowadziło Heinricha z sali, a on nie stawiał żadnego oporu, chociaż rąk już sobie skrępować nie dał. Spojrzał tylko na dwóch podchodzących ze świeżymi kajdanami i rzucił w ich stronę pogardliwe „nie wydaje mi się”.
Do lochu pod Trybunałem prowadziły kręte schody, które zdawały się nie mieć końca. Co jakiś czas przejście blokowały kraty, które otwierane były tylko na tę krótką chwilę, gdy przeprowadzano przez nie więźniów. Heinrich nie odzywał się wcale, a gdy wreszcie znaleźli się przed niewielką celą, w której miał spędzić noc, strażnicy odstąpili, pozwalając mu wejść do niej samodzielnie, tak, na wszelki wypadek. Gdy wreszcie został sam, Heinrich opadł ciężko na pryczę, wyraźnie zmęczony. Kilkanaście pięter wyżej protokolantka poczuła dziwne ukłucie w piersi, zupełnie jakby ktoś na sekundę wbił jej sopel lodu między żebra. Wydawało jej się, że słyszy doskonale cichy szept dochodzący gdzieś z dołu.
- Matko Ziemio i Słoneczny Ojcze, dajcie mi siłę, dajcie mi siłę bym spopielić mógł wrogów ziemi mojej. Dajcie mi sprawiedliwy gniew, bym osądzić mógł heretyków, którzy splugawili was swym zepsuciem. Dajcie mi nieskończoną mądrość, bym odróżnił wroga od przyjaciela. Dajcie mi kamienne niewzruszenie, by dłoń moja nie zawahała się egzekwować Prawo. Dajcie mi prawdziwą gnozę, bym niezachwianie podążał drogą Naturalnego Porządku Świata. Swą wierność na zawsze ofiaruję wam, ja, inkwizytor. Ja, Młot Sprawiedliwości.
- IV -
Świt dnia następnego przyniósł ożywczy, zimny wiatr z północy, zupełnie jakby mroźne krainy za Bałtykiem upominały się o swojego, teraz uwięzionego, wojownika. Loch Trybunału był wilgotny, powietrze śmierdziało stęchlizną, rozkładem i nie wiadomo czym jeszcze. Pośród korytarzy i krat, w ciemności małej celi, na popękanej pryczy siedział pogrążony w zadumie inkwizytor, podobno ostatni ze swojego Zakonu. Drugi dzień rozprawy – możliwe, że ostatni, pomyślał pogrążył się w medytacji, która miała mu dodać sił, wcale jednak nie do przetrwania. Potrzebował sił by zachować spokój, by nie stracić panowania nad sobą i nie pozostawić z tego miejsca ruin i sterty trupów.
Gdy Heinrich przygotowywał się mentalnie na dalsze przesłuchanie, protokolantka Trybunału odbywała poranną toaletę. Nakładając bardzo delikatny, poważny makijaż patrzyła na swoje odbicie w lustrze i naszły ją dziwne myśli. Nie wyglądam jak oni, jestem zupełnie inna, myślała. Faktycznie, rysy jej twarzy były ostre i wyraźne: wysokie czoło, mocno zaznaczone kości policzkowe, duże oczy koloru wiosennej zieleni, wąski podbródek i atrakcyjne, dość wydatne usta. Największe jednak wrażenie robiły jej włosy. W porównaniu z burymi fryzurami zdecydowanej większości obywateli, jej piękne loki były niemal białe, tak jasne, że nawet śnieg przy nich wydawał się jedynie brudnym granulatem, zanieczyszczonym sadzą czy opiłkami węgla. Te włosy, chociaż były jej największą dumną, przyprawiały innych mdły wyraz twarzy, w oczach mieli wyraźne pretensje, chociaż nikt nigdy nie komentował. On też wygląda inaczej, niż wszyscy, myślała nakładając powoli cień do powiek. Jest bardziej… jak ja?
Powtórzył się scenariusz dnia poprzedniego: ludzie zajęli miejsca na widowni, sędziowie zasiedli na podwyższeniu, a na ławę oskarżonych wprowadzony został monstrualnych rozmiarów mężczyzna z symbolem Zakonu na ramieniu. Pomimo przyjemnego wiatru, słońce wypalało oczy, nawet przez przydymione i zakurzone witraże, którymi udekorowany był gmach. Pomimo całej swej monumentalności wyglądał teraz, jakby poddawał się destrukcyjnym wpływom bezlitosnego słońca. Heinrich patrzył na promienie odbijające się od marmurowej posadzki. A jednak, słońce zawsze zwycięża, pomyślał i uśmiechnął się półgębkiem, rzucając jednocześnie wyzywające spojrzenie w stronę sędziowskiego podium.1
- Przed Najwyższym Trybunałem staje Heinrich, ostatni żywy inkwizytor zbrodniczego Zakonu Deus Sol – zagrzmiała ze swej ambony sędzina przewodnicząca, a wszyscy zgromadzeni natychmiast umilkli. Heinrich ostentacyjnie oczyścił drogi oddechowe. – Wczoraj oskarżony skończył wyjaśnienia w chwili pojawienia się w jego osadzie człowieka znanego mu jako Reinhardt, czy Ryszard, Trybunałowi zaś znanego jako największego zbrodniarza ponowoczesności. Czy oskarżony jest gotów kontynuować? Chcemy poznać ze szczegółami, w jaki sposób zawiązana została wasza bestialska organizacja.
- Tak się ogłaszacie sprawiedliwym trybunałem, – odparł jej rozbawiony inkwizytor, po raz kolejny dobywając fajki nie wiadomo skąd. – Tak się ogłaszacie, ale nawet po waszych słowach oczywiste jest, że wyrok już dawno zapadł, a ten niby proces to farsa, jedynie biurokratyczna perwersja, żeby się wszystko w protokołach zgadzało. Żebyście później mogli opowiadać waszym genetycznie nijakim dzieciom, jak to osądziliście ostatniego z wolnych ludzi.
- Wolność w tej sprawie to rzecz relatywna – sędzina nie miała siły na bezsensowne dyskusje z oskarżonym, jednak musiała brnąć, dla utrzymania majestatu Trybunału w oczach zaciekawionej tłuszczu, spijającej każde słowo z ich ust. – Według Nowej Republiki wolnością jest, że każdy może żyć jak chce. Wedle własnych preferencji, potrzeb i przekonań.
- To tak pięknie brzmi. Pięknie, szkoda tylko że to kłamstwa, heretyckie kłamstwa, którymi namieszaliście w głowach ludziom, którzy w niwecz obrócili niemal trzy tysiące lat cywilizacji! Europa była piękna i dumna, dopóki wam nie zaczęło się wydawać, że wszystko wam wolno. Ty kobieto nie pamiętasz tego, bo urodziłaś się ponad dwa wieki za późno, ale ja pamiętam doskonale. Wypraliście mózgi porządnym ludziom, bo byliście lepszymi krzykaczami. Media były w waszych rękach, więc swobodnie sialiście swoją przeklętą, tęczową propagandę tolerancji dla zła. Tak to się właśnie zaczęło, dlatego spadły narodowe flagi i również dlatego ponieśliście później zasłużoną karę. I znów ją poniesiecie. Krzyczeliście sobie, demonstrowaliście, mówiliście ludziom jak wolno im myśleć, a jak nie. Takim ohydnym fortelem zdobyliście władzę. Próbowaliście zabić tradycję i na szczeblu państwowym zmiażdżyliście nawet Polaków, chociaż ostatnich. Dobrze się bronili, ale nie było rady na wasze liczby. Zbyt dużo was, zbyt mało ludzi godnych.
- Dość tych bredni, rozpoczynamy dalszą część wyjaśnień. Protokolantka niech rozpocznie od nowego akapitu, historia powstania Zakonu.
Heinrich w skupieniu pociągał z fajki gęsty, oleisty dym, starając się przywołać w pamięci te chwile, gdy Reinhardt zamieszkał z nimi w obozowisku i uczył, jak mają odebrać to, co zostało im zabrane.
Reinhardt i jego wilki stali się permanentnym elementem życia w osadzie. Wieść o jego przybyciu szybko rozeszła się po pogrążonych w lasach obozowiskach, a każdego wieczora mnóstwo nowych ludzi przychodziło słuchać jego nauki. Opowiadał o dziejach Europy sprzed tej skrzywionej rewolucji, sprzed wojen światowych, sprzed Chrystusa. Tłumaczył każdemu, kto chciał słuchać, dlaczego doszło do takich przemian, dlaczego prawi i sprawiedliwi obywatele swych państw zostali przegnani ze swych domów jak zaraza. Demokracja, mówił, to władza motłochu, a ten z natury jest głupi. Podąża za trendami, za modą i podejmuje najgorsze z możliwych decyzji. Ponadto, motłoch podlega ciągłym wpływom. Zawsze ten, kto krzyczy najgłośniej ma bezmyślny tłum na swoje zawołanie. Dlatego właśnie demokratycznym procesem przeszły ustawy, które umożliwiły jednopłciowe małżeństwa, później demilitaryzację, a na końcu zniesienie suwerenności państw i otwarcie granic. Wszyscy doskonale pamiętali to dziwne dziesięciolecie na początku XXI wieku. Nagle, całą Europą zawładnęło szaleństwo fałszywej tolerancji. Rządy zezwalały nawet najplugawsze dewiacje, a opozycja – jeżeli była – nie miała dość sił i liczebności, by cokolwiek powstrzymać.
Reinhardt nie mówił tylko o historii. Opowiadał także o praktykach żywych za czasów przodków. Mówił o tym, że to śmierć tradycji doprowadziła do upadku Europę, a także to, że ludzie zapomnieli jak żyć w zgodzie z prawem Natury. Przestali dbać o Ziemię, nie szanowali jej. Ona więc sprawiła, że ich życie stawało się coraz trudniejsze. Im trudniej żyło się ludziom, tym łatwiej było przekazać im rewolucyjne treści. Pod okiem przybysza mężczyźni uczyli się walki wręcz, obsługi broni, oraz – ci najbardziej pojętni – starożytnych rytuałów, które przyzywały moce dawnych europejskich wojowników, przed którymi drżał cały świat.
Najbardziej zaangażowany był zawsze Heinrich, którego historia bardzo wzruszyła Reinhardta. Stał się jego ulubionym uczniem, jemu również ufał najbardziej ze wszystkich. Trening Heinricha różnił się nieco od tego, któremu poddawani byli pozostali mężczyźni. Szczególna uwaga poświęcona była konceptom sprawiedliwości, oraz pradawnej Prawdzie Krwi – systemowi wierzeń i przekonań, który tłumaczył dlaczego Europa jest własnością tylko Europejczyków, a każdy kto próbuje ją zagarnąć jest śmiertelnym wrogiem uświęconej drogi życia ludzi ze Starego Kontynentu. Heinrich doskonale rozumiał, dlaczego ziemie ojców muszą powrócić w ręce prawowitych właścicieli – nie dla samej zemsty, ale czegoś o wiele ważniejszego: dla zabezpieczenia przyszłości rasy europejskiej i dla zwycięstwa nad nienaturalnymi praktykami nowych władz. Tylko eliminacja obcego zła z tych ziem będzie w stanie zatrzymać upadek, po którym nie będzie już nic, tylko otchłań.
Pewnej nocy Heinrich medytował samotnie na wzgórzu nieopodal osady. Był to skalny czubek wystający nieco ponad najniższe drzewa – miejsce, w którym panowała iście doskonała cisza, a człowiek mógł poczuć jedność nie tylko z ziemią pod jego stopami, ale także z niebem nad głową. Gwiazdy zdawały się przemawiać do Heinricha, cichym szeptem zapewniając go, że kroczy właściwą ścieżką, że wolą Wszechświata jest zawsze tylko sprawiedliwość, a ona spłynie na zdrajców właśnie z jego rąk. Reinhardt obserwował go z ukrycia, czując że nadszedł już czas. Wszyscy spędzili ponad rok na treningu, który musiał im wystarczyć do osiągnięcia zwycięstwa. Najlepszą nauką jest praktyka, pomyślał. Przez te dwanaście z górą miesięcy ich ciała stały się potężne, gotowe znieść nawet największy trud i ból, a umysły ożyły na nowo marzeniem o Europie wolnej od obcych nieczystości. Marzeniem o powrocie do własnych domów, o odbudowie.
Reinhardt zbliżył się do ucznia, wybudził go z medytacji kładąc mu dłoń na ramieniu. – Już czas, – powiedział. – Zbierz jedenastu, których uważasz za najbardziej gotowych. Przyprowadź ich tu.
Po kilkunastu minutach tworzyli już krąg na wzgórzu, w powadze i ciszy oczekiwali nauki. Tym razem jednak nie taki był cel ich nauczyciela. Reinhardt wydobył z poły płaszcza opalizującą w świetle księżyca, okutą w żelazne oprawy księgę. Wyglądała jakby mogła mieć nawet i tysiąc lat, chociaż przecież nie było to możliwe. Reinhardt podniósł ją wysoko, by każdy mógł zobaczyć.
- Przyjaciele, ten etap naszej drogi dobiegł już końca, – oznajmił. Mężczyźni wymienili między sobą zdziwione spojrzenia. – W tej księdze spisane jest wszystko to, co przekazałem wam przez ten rok ustnie. Zasady, na których ma opierać się wolna Europa. Zasady, których przestrzegać musi wolny Europejczyk. Jak być wojownikiem Światła, którego celem zawsze jest pokonać zło. Weźmiecie teraz ten tom i skopiujecie go jedenaście razy, tak bym w wasze ręce oddał łącznie dwanaście egzemplarzy. Pójdziemy na południe, by dokonać wielkiej zmiany. Każdy z was otrzyma jedną kopię, aby z niej dalej nauczać i przypominać ludziom, z czego są zrobieni i jakie jest ich odwieczne prawo do walki o swoje.
Mężczyźni byli poruszeni. Heinrich odebrał księgę od nauczyciela, po czym wrócił do kręgu, gdyż Reinhard jeszcze nie skończył. – Oto nastała chwila, w której wyruszymy po zemstę, sprawiedliwość i zwycięstwo. Znacie drogę, wiecie którędy ona biegnie. Jesteście wojownikami, w których płynie krew waszych ojców, którzy swoją przelewali za te ziemie setki lat temu. Czas powtórzyć ich ofiarę. Czas najwyższy przypomnieć najeźdźcom, że to my jesteśmy u siebie, a podbiliśmy cały świat. Przyjaciele! Niech ten wiatr poniesie waszą dumę do najdalszych zakątków Europy – oto jesteście, Zakon Deus Sol Invictus, bo słońce zawsze wygrywa z nocą, a wy jesteście dniem, nowym dniem nowej Europy. Wolnej Europy naszych przodków.
Zapanowała niezwykle podniosła atmosfera. Reinhardt podchodził po kolei do każdego z dwunastu mężczyzn, by wymienić uścisk dłoni. Każdy otrzymał imię zakonne i przydomek odpowiedni do specjalizacji, czy osobistych talentów. Niemcy, Polacy, Szwedzi, Anglicy, Francuzi i Włoch – teraz bracia, połączeni jedną misją.
- Więc na początku było was tylko trzynastu – stwierdziła ze zdziwieniem sędzina.
- Byli też inni. Nie zostali Braćmi, ale walczyli razem z nami z równą zaciętością. Byli doskonali.
- Jak to możliwe, że taka garstka zdziczałych ludzi była w stanie przejąć władzę? Wymordować tylu ludzi? To niedorzeczne.
- A jednak. Powiem ci, kobieto, jak to było możliwe. Walczyliśmy z pasją. Z wiarą w zwycięstwo. A co zastaliśmy? Europę w ruinie i złamanych, zepsutych ludzi, którzy nie byli w stanie stanąć do godnej walki.
- Proszę zaprotokołować, że oskarżony opowie teraz o insurekcji, w której brał udział – protokolantka pospiesznie zapisała, co należało.
- Gdy księgi zostały skopiowane, a my byliśmy gotowi do drogi, rozpoczął się marsz przez Skandynawię. W zasadzie plan działania był zawsze taki sam: dostać się do miasta, wzniecić pożar w najważniejszych budynkach administracyjnych i czekać na reakcję ze strony policji. W waszej pokrętnej logice stwierdziliście, że skoro staliście się taką wspaniałą krainą libertynizmu to musicie zrezygnować z armii, bo to nie pacyfistyczne. Na własną zgubę, bo przez to nikt nie umiał walczyć. Oddziały policyjne nie sprawiały problemów, zazwyczaj po prostu bali się stanąć do otwartej konfrontacji. My zajęliśmy się oczyszczaniem miast z obcych. Zadomowili się na dobre, trzeba to powiedzieć. Biali Europejczycy usługiwali a my nie mogliśmy na to patrzeć. Czy mordowaliśmy ich? Nie. Wymierzaliśmy sprawiedliwość. Każdy mógł odejść bez walki, każdy mógł odwrócić się i ruszyć w drogę, byle poza nasze ziemie. Mogli wrócić, skąd przybyli. Byli jednak na tyle głupi i aroganccy, że postanowili stawiać opór, niemal zawsze. Dosięgał ich więc nasz oręż. Trochę się uzbierało.
Nasze działania nie miały na celu wywołania otwartej wojny, zresztą o jakiej wojnie może być mowa, gdy jedna ze stron w ogóle nie posiada sił zbrojnych. My zrywaliśmy tęczowe i granatowe flagi, usuwaliśmy urzędników, obalaliśmy pomniki o plugawym przesłaniu. Przeganialiśmy lub likwidowaliśmy obcych. To miało otworzyć oczy stłamszonym Europejczykom, którzy chowali się po kątach zupełnie bez własnej woli. Udawało się. Gdy rodowici mieszkańcy wyzwalanych miast widzieli, że można powiedzieć nie, że można stawić opór, sami dołączali się do walki. Chwycili co im wpadało w ręce i przeganiali uzurpatorów. Odzyskiwali swoje domy, fabryki, osiedla. Zostawaliśmy w mieście tak długo, jak to było trzeba. Dopóki nie zniknęła cała ta zaraza, zostawaliśmy. W ośrodkach władzy gorączkowo staraliście się przygotować jakiś kontratak, ale nie mieliście czym, a nikt nie był skory wam pomóc. Nie byliście w stanie nas powstrzymać, niczym. Dlatego udawało się, miasto za miastem, region za regionem.
Gdy północ kontynentu była już cała w rękach prawowitych właścicieli, ruszyliśmy na południe, przez Wyspy Brytyjskie do Francji, później rozdzieliśmy się na dwie grupy, jedna poszła na zachód, druga – na wschód. Piękne były bitwy o Londyn i Paryż. Wreszcie napotkaliśmy jakiś opór, jakąś wolę walki. Na każdego z waszych służbistów przypadało po pięciu przebudzonych powstańców. Cóż to była za insurekcja! Byliśmy nie do zatrzymania. W każdym mieście zostawał zawsze jeden z dwunastu, by odbudować struktury i zaprowadzić porządek. Jak wiadomo, ludzie, gdy nagle da się im wolność – mają tendencję do zachłystywania się nią, do bardzo złych i brzemiennych w skutki decyzji. Musieliśmy zachować spokój na ulicach, by wyzwoleni nie zaczęli walczyć między sobą z byle powodu. I szło bardzo dobrze. Wysoki Inkwizytor zostawał, obierał sobie Radę Miasta i czuwał nad tym, by nauki sprzed wieków powróciły do ludu. Utrzymywał porządek na ulicach, dawał ludziom strukturę. Potrzebowali tego jak powietrza do oddychania. Wszystko szło nad wyraz dobrze.
- Aż do bitwy o Warszawę? – Wtrąciła się sędzina.
- Tak.
Niebo było czarne, tak czarne, jak potrafi być tylko w najciemniejszą noc. Nie budziłoby to żadnych obaw, gdyby nie fakt, że to był dzień. Grupa mężczyzn w ciemnych, długich do ziemi płaszczach obserwowała pogrążone w smogu czy dymie miasto, rozciągające się przed nimi. Po obu stronach rzeki szalały pożary. Najwyższe budynki tej niegdyś pięknej stolicy stały w płomieniach, a wyglądający z daleka jak mrówki ludzie zdawali się być pogrążeni w absolutnym chaosie. Słychać było wystrzały. Ostatni bastion Europy, której nikt nie chce, pomyślał Heinrich, podając lornetkę kolejnemu z Braci. Reinhard spóźniał się.
Pierwsze płomienie pojawiły się jeszcze przed świtem. Tajnymi kanałami do miasta dotarła wiadomość, że teraz już niemal dwieście tysięcy głodnych zwycięstwa żołnierzy Zakonu zbliża się do miasta. Ostatnia do wyzwolenia Warszawa poczuła żar gniewu w żyłach. Wolni ludzie nagle otrząsnęli się z osłupienia w jakie wprowadziły ich lata libertyńskiej dyktatury. Polacy poczuli zew, jak niegdyś ich dziadowie i pokolenia przed nimi. Nadchodził dla nich czas chwały. Coś jednak było nie w porządku.
- Ogień wymknął się im spod kontroli – stwierdził Heinrich głośno, tak by wszyscy słyszeli. – Nie poczekali na nas, teraz nie są w stanie opanować żywiołu. Jest więcej oporu. Mają prawdziwą broń.
- Bracie, czy to możliwe, żeby tu pozostały jakieś wojska, jakieś służby bezpieczeństwa poza policją? – zapytał niosący na plecach radiostację adiutant Heinricha.
- Na to wygląda. Oni wiedzieli, że się zbliżamy. Zdawali sobie sprawę, co to oznacza. Rzucili tu więc wszystko, co im zostało. Wyposażenie, ludzi, co tylko mogłoby jakoś im pomóc. Ale nie pomoże.
Na ulicach miasta rozgrywała się rzeź. Nie było gumowych kul, ani armatek wodnych, ale ostra amunicja i pojazdy opancerzone. Dym gryzł w oczy, odbierał oddech, a zwykli powstańcy nie mieli masek przeciwgazowych. Ludzie dusili się trującymi oparami, ginęli od kul, były rozjeżdżani wielkimi oponami wojskowych transporterów. To nie przypominało żadnego z dotychczasowych starć, gdzie opór był niemal minimalny. Wszystko miało się skończyć w Warszawie, Heinrich wiedział o tym. Zastanawiał się, czy dać rozkaz do ataku. W końcu każda minuta zwłoki oznaczała więcej ofiar po stronie ludności rodzimej i większe zniszczenia miasta, które już zbyt wiele razy trzeba było odbudowywać. Znów ulice polskiej stolicy spłynęły krwią jej własnych mieszkańców.
- Wykorzystali te same tunele, których powstańcy na poprzedniej wojnie – głos zabrzmiał z tyłu, była w nim nuta niepokoju, ale też wielka determinacja. Reinhardt wrócił ze zwiadu. – Musimy działać szybko, żeby nie skończyło się rzezią. Atakujemy natychmiast.
Nie trzeba było więcej mówić. Każdy doskonale wiedział co miał robić, szybkie polecenia były dobrze znane. Atakowali od zachodniej strony, byle tylko dostać się jak najszybciej do ratusza. Właśnie tam skoncentrowane były siły okupantów – tych, którzy ze zwykłych imigrantów stali się najeźdźcami. Wszystko zgodnie z planem, jednak jak w bitewnej zawierusze odróżnić przyjaciela od wroga? Będzie trzeba bardzo uważać.
Przedzierali się ulica po ulicy, zdobywać trzeba było każdy metr. Dookoła biegali mieszkańcy Warszawy, ogarnięci niemal szałem bojowym – ginęli od zbłąkanych kul mimo wszystko przerażonych żołnierzy, czy policjantów tęczowego reżimu. Zakon nie ustępował. Młot Reinhardta wirował w powietrzu, zatrzymując się tylko na wrogich hełmach, które rozpadały się na tysiące fragmentów pod uderzeniem. On jedyny nie używał broni palnej. Wyglądało to tak, jakby obdarzony boską mocą paladyn promieniował aurą zwycięstwa na swoich ludzi. Straty jednak, były znaczne. Przynajmniej jedna trzecia żołnierzy Zakonu padła jeszcze przed półmetkiem. Ogień obrońców miasta był zbyt skoncentrowany.
- Heinrich! – krzyknął nagle dowódca, szukając wzrokiem swego najważniejszego wojownika. – Heinrich, niech Brat Michał atakuje od drugiej strony! Niech odłączą się natychmiast i okrążą miasto, musimy otworzyć drugi front! – Heinrich chwycił słuchawkę radiostacji i wydał odpowiednie polecenia. Z niemal mechaniczną precyzją wszystkie oddziały pod komendą Inkwizytora Michała Zadrugi odłączył się i rozpoczęły manewr okrążający. To była ostatnia szansa na zwycięstwo.
Mijały godziny, a straty po obu stronach stawały się krytyczne. Co gorsza, poległo też niewybaczalnie dużo ludności cywilnej, która dołączała się do wojsk Zakonu przy przejęciu każdej dzielnicy. Do ratusza pozostawało niewiele – gdyby tylko udało się tam dotrzeć i unieszkodliwić dowódców i system łączności mobilnej, na pewno bitwa byłaby wygrana. Ale niespodziewanie lunął straszliwy deszcz. Krew na chodnikach i jezdniach zmieszała się z gorącą deszczówką. Niebo płakało nad kolejną ofiarą Warszawy.
Walka w deszczu stała się samobójstwem. Pozostała ich może setka, a na placu przed ratuszem czekały zapewne tysiące. Nie było jednak innej drogi – zwycięstwo albo śmierć.
Dotarli wreszcie. Wyglądali jak jedynie garstka odzianych na czarno ludzi w obliczu skoncentrowanych sił wroga. Dawny Plac Bankowy wyglądał teraz jak wielka defilada, jak manifestacja siły. Reinhardt nakazał zatrzymać się. Stanął przed swymi ludźmi, patrząc na nich z powagą, a jego ręce wykonywały dziwne gesty: w prawej dłoni trzymał swą księgę, którą skopiowano w dwunastu egzemplarzach, w lewej zaś ogromny młot bojowy, który jeszcze nie ugasił swego pragnienia krwi zdrajców. Gdy ostatnie szepty wodza Zakonu przebrzmiały gdzieś na wietrze, spojrzał na Braci raz jeszcze, tym razem jednak w jego oczach płonęło niesamowite światło – światło, które spłynęło na nich wszystkich. Poczuli się, jakby ich krew zmieniła się w czystą adrenalinę. Świat dokoła zwolnił nagle, dźwięki stały się basowymi wibracjami zgęstniałego powietrza, a grymasy na twarzach wojowników Zakonu zdawały się trwać w nieskończoność. Krople deszczu zupełnie zatrzymały się dla nich w locie, a wszystko stało się wyraźne jak w najjaśniejszy dzień. To była potęga wiary Reinhardta. Wiary przodków.
- Jeżeli będzie nam dane, wszyscy zginiemy dzisiaj w chwale – krzyknął Reinhardt na całe gardło. – Ale jeżeli przyjdzie nam zginąć, zabierzmy te ścierwa ze sobą!
Żywioł. Około setki owiniętych czarnymi płaszczami mężczyzn ze zwierzęcym rykiem rzuca się do przodu. W oczach mają gniew, jakiego ten świat nie widział już ponad stu lat. Dzielą się nagle na dwie grupy, jedna atakuje od strony ratusza, druga od kamienic po drugiej stronie placu. Reinhardt prowadzi jednych, Heinrich drugich. Ścierają się ostrza, kule mijają twarze o włos, niektóre trafiają w cel. Na policzku Reinhardta krew Braci, którzy umierają tuż obok niego. Nie poddaje się. Chociaż serce rozrywa mu żal i strata, nienawiść do wroga wygrywa walkę w jego umyśle. Młot rozbija czaszki kolejnych.
Z drugiej strony placu Heinrich podnosi z ziemi Brata, postrzelonego w nogę. Przekazuje go dalej i sam biegnie ile sił, byle tylko dopaść kolejnego przeciwnika zanim ten zdąży oddać strzał. Skończyła mu się amunicja, dobywa więc zza pasa długiego noża i z rykiem oszalałego niedźwiedzia rzuca się na mierzącego do niego policjanta, kryjącego się za samochodem opancerzonym. Dłoń jak imadło zaciska się na gardle osłupiałego mężczyzny, stal z chrzęstem rozpruwa mu trzewia. W oczach umierającego widać niedowierzanie. Metr za metrem, Heinrich wycina sobie drogę do dowódcy.
Nagle, zamieszanie. Dym z przeciwnej strony. To Brat Michał dotarł na miejsce, rozpoczyna atak na drugie skrzydło. Chwila wytchnienia, można zdobyć kolejne kilka metrów. Heinrich widzi już Reinhardta, ten wspina się już na worki z piaskiem, którymi otoczone jest stanowisko dowodzenia. Co chwila strąca napastników próbujących oderwać go od piaskowej ściany. Heinrich przyspiesza, musi jak najszybciej dostać się do swego wodza, by ten zdążył zadać dowódcy przeciwnika śmiertelny cios, zanim runie pod nim konstrukcja z worków, lub zanim zdejmą go z niej oprawcy. Mijają sekundy, pędzony adrenaliną wojownik wymachuje swoim długim nożem, sam wiele razy cięty bagnetami i rozrywający skórę o kolczaste zasieki. Wtem znikąd grom. Rozświetla pole bitwy i na ułamek sekundy wszystko zamiera.
But Reinhardta ślizga się na mokrym piasku, wysypującym się z popękanych worków. Jeszcze metr, może pół. Prawa ręka ściska mocniej księgę. Kolana uginają się, a mięśnie ud i łydek naprężają do skoku. Ciało przełożonego Zakonu wystrzeliwuje jak pocisk. Dowódca odwraca się, w jego niebieskich oczach odbija się zbliżający się nieubłaganie długowłosy wojownik. Reinhardt w locie wykonuje skręt ciała pozwalający na najmocniejszy cios młota. Ręka adwersarza unosi się, a w niej połyskuje metalicznie pistolet. Krople deszczu parują szybko na gorącej lufie. Reinhardt wykonuje zamach, młot jest już w śmiertelnym tańcu, już zmierza w kierunku czaszki człowieka, którego śmierć zakończy to wszystko. – Sprawiedliwość, zdrajco! – krzyczy. Lodowaty kamień zderza się z odkrytą skronią dowódcy okupantów. Skóra błyskawicznie pęka, punkt starcia eksploduje krwią. Kamień kruszy kość, czaszka pęka jak skorupka jajka. Reinhardt z pełnym impetem wpada na martwe już, chociaż jeszcze stojące ciało przeciwnika. Obaj upadają na mokry beton.
Heinrich dopada do nich w ostatniej chwili. Niewidzialnie szybkim ruchem przecina gardło żołnierza rzucającego się na Reinhardta z bagnetem. Łapie Brata za ramię, próbuje podnieść. Nagle, wystrzał. Stłumiony wystrzał nie wiadomo skąd. Podnosi Reinhardta z ziemi z tryumfalnym śmiechem na ustach. Coś jest nie tak. Oczy wodza są dziwnie puste i tak upiornie spokojne, jak jeszcze nigdy. Heinrich nie rozumiejąc, co się stało, rozgląda się chaotycznie. Pistolet. Palec trupa zacisnął się na spuście, gdy Reinhardt przygniatał martw ciało całym swym ciężarem. Heinrich nie wierzy. Patrzy na swego Brata, na przyjaciela i wodza, a z jego trzewi wyrywa się krzyk. Wrzask, rozpacz i furia.
Reinhardt nie słyszy już nic. Wzrok mętnieje, nadchodzi ciemność. Gorący ołów w jego klatce piersiowej promieniuje okropnym bólem. Mistrz Zakonu jednak nie boi się. Pozwala swemu ciału upaść na kolana, wciąż w objęciach najlepszego przyjaciela, którego krzyk już nie dobiega niesłyszących uszu. Reinhardt odsuwa go od siebie. Ostatnie spojrzenie. Zakrwawionymi rękoma wciska przyjacielowi w dłonie młot i księgę.
Korzystając z zamieszania, ktoś wspina się na ratusz, wciąga na maszt biało-czerwoną flagę.
Z zamkniętymi powiekami, Heinrich milczał. Cała sala skuta była posępnym milczeniem, chociaż zgromadzeni zaniemówili z innego zupełnie powodu, niż Inkwizytor. Zdawał się nawet nie oddychać, a na jego twarzy malowało się okropne napięcie – przeżywał śmierć swego mentora i wyzwoliciela w duchu, jasno widząc to wydarzenie jak na fotografii. Młoda protokolantka przestała stukać w klawisze rozklekotanej maszyny do pisania. Jej oczy pokryła łzawa mgła. W jakiś sposób czuła się związana z historią oskarżonego, chociaż nie potrafiła tego uczucia ani nazwać, ani precyzyjnie umiejscowić. Serce drżało w piersi, a szybki oddech był chyba jedynym dźwiękiem jaki dało się wychwycić w cmentarnej ciszy. Nawet sędzina nie była w stanie wykrztusić słowa. Miliony myśli w głowie, ale przede wszystkim pytanie: jak można z takim patosem opowiadać o takiej zbrodni?
- Proszę zaprotokołować datę śmierci Reinhardta – zająknęła się w końcu przewodnicząca. – Przystępujemy do dalszych wyjaśnień. Tym razem krótko: co wydarzyło się po zwycięstwie w bitwie Warszawskiej? Potrzebne są nam szczegóły, których sami nie znamy.
- Pochowaliśmy go w miejscu, którego nigdy wam nie ujawnię – głos Inkwizytora była ledwie słyszalny, cichy, pozbawiony właściwie jakichkolwiek emocji. Powietrze niemal iskrzyło od napięcia. Z oczu oskarżonego unosiła się niebieskawa para, być może efekt uboczny medytacji bitewnych. – Pochowaliśmy go, potem już tylko odbudowa. Zostałem dowódcą Zakonu, wybranym jednogłośnie. To mnie Reinhardt przekazał insygnia władzy, młot i pierwszą księgę. Rozpoczęły się długie lata powrotu do normalności. Niedobitki najeźdźców przepędzili sami obywatele. Błagali nas o ustanowienie nowej władzy i przywrócenie struktury, tradycji. Tak też zrobiliśmy. Przywróciliśmy autonomię regionów, flagi państwowe znów powiewały dumnie. Zachowaliśmy też wspólnotę, ale tym razem unia polegała nie na pacyfikacji różnic kulturowych, ale na pielęgnacji ich w imię zachowania prawdziwej tożsamości Europy: wolnej, wielonarodowej i czystej, bez obcych wpływów. Wszystko było opisane w księdze i zadziałało doskonale – utworzyliśmy rząd, w którym każde państwo miało swoich przedstawicieli, którzy informowali urzędników o potrzebach swych państw. Urzędnicy następnie zajmowali się każdą sprawą z osobna. Przywróciliśmy prawo rzymskie, jednak z pewnymi bardziej sprawiedliwymi modyfikacjami. Przestępcy byli karani proporcjonalnie do swych wykroczeń. Poza tym, najważniejsza nasza działalność polegała na edukacji. Uczyliśmy ludzi w jaki sposób dbać o swoje, jak czcić swe pochodzenie i być dumnym z tego, kim się jest. Europa przestała przepraszać i zarówno kulturowo, jak i gospodarczo uniezależniła się od reszty świata. W każdej stolicy ustanowiliśmy regencje, by Bracia mogli czuwać nad spokojem i duchowym wykształceniem ludu. Słowem, przywróciliśmy do życia prawdziwą Europę, niepokonaną i wolną. Krew naszej ludności znów była czysta i nastąpił dobrobyt. Reformy, edukacja, niezależna od innych walut gospodarka… Wiecie doskonale o czym mówię.
Sędzina patrzyła się bezmyślnie w pustkę przed sobą, zastanawiając się nad prawdziwością sprawozdania oskarżonego. Irytował ją jego arogancki ton, brak szacunku dla jej majestatu. Heinrich zaś widział przed sobą jedynie bezużyteczny pionek w tej grze. Plan działał.
- I tak przez prawie trzysta lat rządziliście sobie Europą – szepnęła ze złością. – Rządziliście, blokując jakikolwiek postęp! Wyrżnęliście w pień lwią część elit tylko dlatego, że nie urodzili się tam gdzie wy. Ale spotkała was kara.
- Kara? Nie rozśmieszaj mnie, pusta młódko. To, że jakimś cudem znaleźliście sobie pomocników to tylko lekkie opóźnienie. Pamiętaj, sprawiedliwość zawsze zwycięża na samym końcu.
- Owszem, dzięki pomocy z innych kontynentów udało nam się odsunąć od władzy. Teraz z całego potężnego Zakonu żyjesz już tylko ty, Inkwizytorze. Zrozum, że ponieśliście porażkę.
- To nie porażka. To dopiero początek. Odbudujemy. Trzysta lat trwała piękna, silna i wyzwolona od zła Europa. Jedno wasze pokolenie, chociaż tak szpetne – przyznaję – nie zmieni nic. Znów zostaniecie osądzeni i tym razem dopilnuję osobiście, by nie pozostał ani jeden z was przy życiu. Usłysz te słowa. Chociaż pozostałem tylko ja, wasz los i tak jest przesądzony. Bo może i ja jestem sam, ale za mną idzie biała krew Europy. Tego nie da się pokonać. Zobaczysz, bardzo niedługo.
- No właśnie. I to jest bardzo ciekawe, z pewnością przydałoby się to wyjaśnić. Jakim cudem ty jeszcze żyjesz, barbarzyńco? Czwarty wiek według wszystkich obliczeń. To przecież niemożliwe. Dlaczego nie umarłeś, chociażby ze starości? Odpowiadaj!
Heinrich szarpnął głową w agresywnym, wyzywającym geście. Westchnienie paniki przemknęło między rzędami przerażonych widzów, protokolantce palec ześlizgnął się z klawisza. Potężny jak wiekowy dąb Inkwizytor wstał, wyprostował się, a wszyscy daliby głowę, że był jeszcze większy, niż gdy siadał na ławie oskarżonych tego ranka. – Ja nigdy nie umrę – zagrzmiał, a kipiące dumą i chwałą słowa odbijały się echem od sklepienia. – Jestem ideą wyzwolenia narodowego. Jestem ideą czystej Europy. Jestem ideą tradycji naszych praojców. Idee, zdrajco. Idee są nieśmiertelne, tak długo jak chociaż jeden człowiek na całej Ziemi nosi je w sercu.
1 Deus Sol Invictus – (łac.) „niepokonany bóg słońca” (przyp. aut.)
Najnowsze komentarze