Młodzi politolodzy wykonali pracę niecodzienną i ze wszech miar godną pochwały. Przywrócili polskiej kulturze swego – można powiedzieć – rówieśnika, a zarazem ideowego protoplastę, Stefana Karola Frycza, młodego, niezwykle zdolnego i świetnie zapowiadającego się publicystę z kręgu polskiej myśli narodowej dwudziestolecia międzywojennego, zamordowanego przez Niemców w Auschwitz w 1942 roku.
Czytelnik tej książki doceni czyn autorów tego wyboru pism K.S. Frycza, gdy zauważy nie tylko świeżość jego myśli, jej aktualność, ale i nienaganny styl, w jakim została ona wyrażona. Frycz jest publicystą nietuzinkowym, a jego teksty zgromadzone przez panów Mellera i Tomaszewskiego w tym zbiorze pozwalają czytelnikowi nieomal świadczyć o tym, jak rodziła się i dojrzewała do kształtu własnego, indywidualnego, świadomość Karola Stefana Frycza, obejmującego swoimi zainteresowaniami zarówno sprawy cywilizacyjne, jak gospodarcze, polityczne i odnoszące się do kultury. Dodajmy, że należał on do pokolenia, które nie bało się marzyć i pisać o Polsce Wielkiej, ale jednocześnie Frycz był, jak rzadko jego rówieśnicy, świadom jej słabości i małości. Można powiedzieć, że swoje wzrastanie wewnętrzne, swoją formację, samodoskonalenie widział jako element większej całości, która miałaby objąć tylu jego rodaków, ilu ciężar bycia Polakiem zdoła udźwignąć.
Nie opowiemy w tej krótkiej rozprawce o wszystkich wycieczkach myśli, które dzięki tej książce odbyliśmy, lecz zaledwie o kilku, naszym zdaniem najważniejszych, co rzecz jasna nie wyczerpuje bogactwa treści, jakie zgromadzili czcigodni autorzy opracowania. Nie jest też w żadnym razie zamknięty obszar poszukiwań i zapewne niejeden z poznających tę książkę zwróci uwagę na inne teksty, i inne, nie mniej ciekawe odbędzie podróże.
Pierwszą wycieczkę już właściwie rozpoczęliśmy sygnalizując, iż w swej publicystyce Frycz poszukuje tożsamości, swoistości, wyjątkowości kulturowej zarówno własnej, jako Polaka, jak i Polski, i Europy. Znajduje ją w katolicyzmie. W jednym z jego publikowanych w tym zbiorze tekstów czytamy słowa pełne niegasnącej nadziei: „Świat naszej kultury ma bowiem talizman nieśmiertelności, zawarty w prostych słowach: »będę z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata«; w obietnicy, że »bramy piekielne nie zwyciężą go«. W chrześcijaństwie więc, a dokładnie w katolicyzmie, tkwi cała moc Europy i cała nadzieja w jej przyszłości (…)”.
Walorem Frycza jest nie tylko brak pustosłowia i próżnej ideowości werbalnej, od których swoiście uginała się ówczesna publicystyka polska rozległa „od morza do morza”, w tym także proweniencji narodowej, lecz przede wszystkim realizm bystrego obserwatora i trzeźwość oceny bezstronnego, choć surowego sędziego. Frycz jest zatem świadom, może bardziej niż my dzisiaj, faktycznego stanu kultury, w której przyszło mu żyć, i którą zaczynał już współtworzyć kierując swój wysiłek przeciw jej głównym kierunkom i modom, gdy pisze: „Dzisiejsza nasza kultura tylko z imienia bowiem jest chrześcijańską. Odstępstwo od chrześcijaństwa wprawdzie już dawno nastąpiło, ale że dokonało się ono drogą obłudy, drogą »reformowania« samej religii i powolnego rozejścia się teorii i praktyki, nie bardzo dało się zauważyć (…)”.
To jest właśnie fantom, który jako pierwszy ujrzeliśmy podczas naszej wędrówki – fundament naszej tożsamości kulturowej i zarazem jego stan współczesny. Aby jednak uniknąć nieporozumień, warto najpierw powiedzieć co przez kulturę rozumiemy. Otóż za profesorami Świeżawskim i Gogaczem uważamy, że kultura to po pierwsze „uprawa” ludzkiego intelektu i woli tak, by władze te wiązały człowieka z prawdą i dobrem. Po drugie zaś, kultura to „ogół materialnych i duchowych wytworów człowieka”, służących – a wtedy gdy są fałszywe, utrudniających lub wręcz uniemożliwiających – realizacji wspomnianej wyżej „uprawy”. Dodajmy, że w tym sensie do kultury należą nie tylko wytwory materialne, a więc dzieła literackie, malarskie, rzeźbiarskie, filmowe itd., lecz także rozumienia, koncepcje i systemy filozoficzne, i innych nauk, a w pewnym sensie także kulty i religie. Kultura chrześcijańska z kolei i – skracając wywód – katolicka, to kultura, której centrum stanowi Chrystus, jego misja i Ewangelia, czyli Dobra Nowina. Możemy zatem powiedzieć, że człowiek podejmujący orędzie Chrystusa zawarte w Ewangelii i przekazie tradycji Kościoła katolickiego, odpowiadający nań pozytywnie, rozpoczyna „uprawę” swego intelektu i woli, wg wskazań, zaleceń i propozycji zawartych w Ewangelii i Tradycji, uznając je za prawdziwe i dobre; wchodzi więc w obszar kultury katolickiej, pozostając w niej konsumentem i współtwórcą, gdy wnosi precyzyjniejsze, bliższe prawdy a zarazem piękniejsze i lepsze odpowiedzi, gdy przyczynia się do rozwiązywania pojawiających się problemów w zgodzie z duchem tej kultury.
Przynajmniej ci z nas, którzy żyją wystarczająco długo, by „krzyż doświadczenia” przyniósł im pierwsze owoce lub ci, którzy mieli szczęście w młodym wieku odebrać katolickie wychowanie i wykształcenie, nie mają problemu z zauważeniem, kiedy i u kogo „rozejście się teorii i praktyki” życia chrześcijańskiego nastąpiło szczególnie wyraźnie. Zjawisko to dotyczy nie tylko świeckich, a wśród nich przede wszystkim ludzi szeroko pojętej polityki, a więc obejmującej także półświatek dziennikarsko-publicystyczny, lecz nawet niektórych dostojników Kościoła. Nie to jest jednak najważniejsze, bo szczególnie istotne wydaje się samo przypomnienie tego, z czego jesteśmy mentalnie ulepieni, do czego należymy i co z tego właściwie wynika. Nie wydaje nam się zatem banalne przypomnienie, że należymy do świata kultury chrześcijańskiej, dokładnie katolickiej, że jedynie gdy nią myślimy, gdy posługujemy się jej pojęciami, gdy świat i siebie oglądamy w okularach przez nią uczynionych, jest on dla nas jako tako zrozumiały, niesprzeczny i przyjazny. Nie czujemy się w nim obco. Wręcz przeciwnie – obcy jest nam chaos, bo w tym świecie wszystko ma swoje, właściwe miejsce – jest u siebie, w swoim czasie, w swej przestrzeni. Czy jest przez to nudny? O nie! Nie mamy co do tego wątpliwości, gdy za jedną przestrzenią odsłania się inna, gdy w naszym dyskursie przechodzimy na coraz wyższe, precyzyjniejsze poziomy rozumienia siebie i otoczenia, i gdy postępując wciąż dalej i dalej nie mamy wątpliwości, że ta wędrówka nie ma końca. To jest nasza, polska, kultura katolicka, zarazem – powszechna i swojska. Ona jest naszym zobowiązaniem, winni jej jesteśmy opiekę, właśnie uprawę, i przekazanie jej domeny następcom w stanie co najmniej nie pogorszonym.
By uniknąć ewentualnego niezrozumienia, a zarazem ustrzec się przed łatwością, z jaką wyśmiewa się dziś związek polskości z katolicyzmem, związek – podkreślmy – zdaniem Frycza, nierozerwalny, zaznaczmy, że pisząc o kulturze polskiej nie utożsamiamy jej z kulturą Rzeczypospolitej. To dwa zagadnienia, dwa zbiory problemów, częściowo jedynie mających wspólny obszar zagadnień. Dodajmy też, że opowiadamy się po stronie tych filozofów i teoretyków kultury, którzy kulturę republikańską rozumieją raczej jako obszar pewnej amorficznej potencjalności podatnej na zagospodarowanie przez konkretne propozycje kulturowe niż za odrębną wobec nich ukształtowaną propozycję. Tak więc my piszemy o katolickim fundamencie kultury narodu polskiego. To zaś, jaką ten naród pełnił, pełni i będzie pełnił role w „rzeczy wspólnej”, czy wypełni ją swą katolicką kulturą doprowadzając do ukształtowania się republiki katolickiej, czy też – przeciwnie – stanie się w niej propozycją mniejszościową, jak to jest dziś – to inna sprawa. Jeszcze inaczej mówiąc nikogo nie wykluczamy z republiki, nikomu nie odbieramy prawa bycia „jej obywatelem”. Sądzimy jednak, iż mamy prawo poszukiwać polskiej tożsamości i widzieć jej podstawy w katolicyzmie.
Od razu też wyłania się kolejny obraz na horyzoncie. Owszem, stan współczesny tej kultury nie jest najlepszy. Nie od miesięcy czy lat, lecz od wieków co najmniej trzech, a niektórzy mówią, że nawet siedmiu, ta kultura – już jako powszechna – jest w odwrocie. Na tym tle ogólnym jej stan w Polsce, choć napawa troską, szczególnie nas, którzy do niej się przyznajemy, nie jest jeszcze najgorszym z możliwych, jeszcze dna tu nie osiągnęliśmy i być może będzie nam ono oszczędzone, o ile tylko wciąż będziemy odradzać w sobie wiarę, którą wyrażają przecież i słowa zacytowane kilka akapitów wcześniej. Wiara w sens tych słów, w ich prawdziwość, daje nam przecież nadzieję, a ona nie pozwala utracić sił, mimo poczucia coraz większego wyobcowania i marginalizacji w kulturze aktualnie w świecie dominującej, która przemocą lub inercją państw jest obecnie narzucana i wmawiana ich politycznym poddanym.
Drugą z naszych wycieczek intelektualnych pobudziły te fragmenty pism Frycza, w których rozprawia on o wielkości Polski – o Wielkiej Polsce. Musiało to zwrócić naszą uwagę przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, przyzwyczajeni dziś jesteśmy przez naszych adwersarzy i przeciwników kulturowo-politycznych, cywilizacyjnych do ciągłego samobiczowania, trwania w postawie pokutnej, nacechowanej żalem za grzech przynależności do naszej, katolickiej kultury. Zwróćmy uwagę, że nie każą nam giąć kolan z powodu urągania tej kulturze, z powodu nie trzymania jej standardów – co zapewne uznalibyśmy za słuszne, lecz z powodu niej samej. To ją w zasadzie potępia się współcześnie, oskarża o wszelki możliwy błąd. Nie ma sensu tu wyliczać wszystkich epitetów, jakimi jesteśmy „obdarowywani” z powodu naszego katolicyzmu. Ponieważ jednak, jak to zauważyliśmy kilka akapitów wyżej, katolicyzm jest fundamentem kultury polskiej, owe – delikatnie mówiąc – połajanki ze strony naszych przeciwników wymierzone są także w polskość, w nasze poczucie przynależności narodowej, nie wspominając już o czymś tak „godnym potępienia” jak nacjonalistyczna duma z bycia Polakiem. W ten sposób próbuje się rozerwać związek między polskością a katolicyzmem. Osobom związanym i z Kościołem, i z polskością każe się wybierać między jednym a drugim, dowodząc, że są nie do pogodzenia – że albo jesteśmy katolikami w swoistym „powszechnym związku sióstr i braci”, albo polskimi faszystami.
Trzeba przyznać – i to jest drugi powód, który nas w te rejony zawiódł – że w czasach, gdy Frycz pisał o wielkości Polski, pod wieloma względami nie było łatwiej. Nie tylko, że kazano naszym przodkom giąć kolana, ale wprost ich zwalano na ziemię ciosami kolb i bagnetów, seriami karabinów maszynowych. Zauważmy, że ważny tekst programowy Frycza powstawał w najczarniejszą noc okupacji, gdy zdawało się, że nikt i nic już nie uchroni narodu przed klęską, wprost zagładą fizyczną lub choćby tylko (aż!) kulturową z rąk niemieckich i bolszewickich najeźdźców. Przyznajmy, że trzeba niezwykłej wiary, niepośledniej formacji, by w takich czasach pisać o Wielkiej Polsce. I to w sposób rzeczowy, wyważony intelektualnie, wolny od fantasmagorii i propagandowego prostactwa.
Kolejna sprawa, którą warto naszym zdaniem zasygnalizować to bogactwo polskiej myśli narodowej, czego dowodem jest właśnie publicystyka Frycza. Od zakończenia II wojny światowej, a nawet i dziś, mimo kryzysu komunizmu, który miał miejsce przed prawie ćwierćwieczem, trwa i wciąż daje o sobie znać „walka z polskim nacjonalizmem”. Nacjonalizm polski, nacjonaliści, a więc ci z nas, którzy szczególne zobowiązanie czują wobec swych bliźnich tej samej kultury i nacji, przedstawiani są jako zagrożenie równe zagładzie nuklearnej. Po pierwsze dokonuje się nieuprawnionego sprowadzenia nacjonalizmu do faszyzmu, a nawet nazizmu i – wszystkiego razem – do hitleryzmu napędzającego komory gazowe Auschwitz. Nie ma sensu pisać o tym żenującym intelektualnie uproszczeniu. Wspominamy je tylko dla porządku.
Po drugie, niemal w każdym dziele literackim, filmowym, publicystycznym itd. – widomym, materialnym znaku kultury – ba! przypadkowej wypowiedzi, mainstream poczytuje sobie za obowiązek „odciąć” się od polskości – „polskiego nacjonalizmu”. Zarówno w czasach Brystygierowej, Wilhelmiego, Putramenta i Bratnego, jak w czasach Michnika, Jastruna, Komara, Tuli i Gretkowskiej; zarówno gdy pozwala na to wewnętrzna logika „dziełka”, jak i gdy taka „antynacjonalistyczna” wstawka razi swą zbytecznością. Stąd zapewne te żenujące i śmieszne zarazem odżegnywanie się tzw. prawicowych publicystów od dziedzictwa endeckiego, stąd ten błazeński stosunek do Żydów, stąd zabiegi, by na każdej kanapie prawiczki polskiej zasiadł jakiś Żyd, a choćby i pół Żyda, choćby i kawałek…
Zjawisko to dowodzi nie tylko zwierzęcej nienawiści u tych, którzy są jego powodem, ale i strachu przed polskością, jako czymś obcym i nieznanym. Czy dowodzi też mocy rzeczywistej tkwiącej w kulturze katolickiej i polskiej – można by się spierać. Za to tomik ten pokazuje, że polska myśl narodowa nie maszerowała ósemkami w jednakowych mundurkach przez całą długość Marszałkowskiej, lecz że jej rysem charakterystycznym była swoboda pracy nad precyzją rozumień i sformułowań. To widać u Frycza na równi z pewną jego odmiennością. Mimo że przyznawał się do związku z „polskim nacjonalizmem”, zachował odrębność i tożsamość, ani nie postulował, ani nie uległ anihilacji w jakimś nacjonalistycznym tyglu uniformizacji, bo po prostu takiego nigdy nie było! Co więcej, jak czytelnik będzie mógł zauważyć, polski nacjonalizm poszukiwała własnej tożsamości i własnej drogi rozwoju. Obcy był mu zarówno faszyzm jak i – tym bardziej – hitleryzm, nie wspominając o bolszewizmie, bo to zrozumiałe samo przez się.
Z powyższą konstatacją wiąże się kolejne spostrzeżenie i kolejna wędrówka myśli. Z przykrością musimy zauważyć, że my w zasadzie nie znamy myśli i koncepcji twórców związanych z przedwojennym ruchem narodowym. Nie dość tego – my w zasadzie nie znamy własnej kultury, a bez jej oswojenia, wprost nie możliwe jest zrozumienie naszej własnej historii. Niezrozumiana wydaje się snem wariata, czynem obłąkanego. Pozbawieni zrozumiałych kodów kulturowych nie możemy odnaleźć w niej żadnego sensu. Bohaterstwo nie jest już bohaterstwem, lecz bohaterszczyzną, powstania – niezależnie od bezpośrednich przyczyn czy pretekstów – stają się niezrozumiałymi objawami buntu i warcholstwa, przypisywane Polakom umiłowanie wolności – anarchią, indywidualizm – małością i niezdolnością do, jak się to dziś uczenie mówi, akumulacji kapitału społecznego… Dodajmy, że narodowi nie znającemu swej historii, nie rozumiejącemu jej, łatwo wmówić wszystko i opowiedzieć jakąkolwiek historię jako jego własną. Przyznajmy – jako naród stoimy na krawędzi przepaści…
Jak zauważyliśmy powyżej, wraz z końcem II wojny światowej, a nawet jeszcze podczas jej trwania, koledzy Frycza zostali uznani za wrogów publicznych, „wrogów ludu”, skazani na marginalizację i zapomnienie. Dokonało się i dokonuje w ten sposób katastrofalne dla kultury narodu jej zubożenie. Żywymi dowodami tej swoistej dziury ozonowej polskiej kultury są m.in. tegoroczni maturzyści. Szkoły średnie opuściło kolejne już pokolenie „młodych, świetnie wykształconych” półanalfabetów funkcjonalnych, którzy nie tylko nie wiedzą nic lub prawie nic o polskiej kulturze, ale też nigdy o nią nie zapytają! W ich umysłach nigdy taki problem nie powstanie, a gdy pojawi się, uprzyczynowany zewnętrznie, zostanie wyśmiany jako obcy, i odrzucony jako wrogi. Szczególnie wiele w tym względzie może nam powiedzieć matura z języka polskiego. Otóż na poziomie podstawowym zdać ją mogli, właściwie mogą, bo to przecież ani pierwszy ani – niestety – ostatni taki rocznik, nawet ci absolwenci liceów – i takich jest zastraszająco wielu – którzy nie przeczytali żadnej z przywołanych podczas egzaminu lektur! Z kolei przyszli absolwenci studiów wyższych w zakresie nauk społecznych i humanistycznych, którzy w tym roku zdawali maturę rozszerzoną z języka polskiego, mogli popisać się znajomością pisarstwa Idy Fink. „Codzienność w czasach Zagłady. Analizując i interpretując opowiadanie Idy Fink »Przed lustrem«, zwróć uwagę na kreację bohaterek, ich sytuację oraz znaczenie tytułowego lustra” – brzmiał jeden z tematów. Gdybyśmy jednak zapytali maturzystów np. o K.S. Frycza, najprawdopodobniej jego nazwisko znałoby kilku z setek tysięcy, twórczości chyba nikt…
Jak wiemy, życie nie cierpi próżni, także duchowej, i tam, gdzie się ona pojawia, natychmiast zostaje wypełniona innymi treściami, innymi pojęciami i rozumieniami, często przy pozostawieniu użytkownikom tego samego języka i tak samo brzmiących nazw. Zresztą ta próżnia nie pojawia się samoistnie. Ma oczywiście, jak wszystko prócz Boga, szereg przyczyn. Kryzys kultury polskiej, którego jednym z przejawów jest wyłączenie z obiegu publicznego twórczości polskich narodowców, którzy jak nikt chyba poza nimi starali się rozwiązywać polskie problemy i podejmować tutejsze wyzwania, ma swe przyczyny zarówno w wojnie, która zaowocowała wprost dekapitacją tego narodu, czyli wymordowaniem przez obu okupantów jego elity – przykładem znakomicie tę tezę potwierdzającym jest przecież los samego Frycza, jak i w okresie, który po tej wojnie nastąpił i trwa do dziś, a o którym już pisaliśmy jako o czasie dalszego rugowania i ośmieszania obu wzajemnie się uzupełniających podstawowych elementów konstruujących polską kulturę: katolicyzmu i pozytywnego nacjonalizmu, wolnego od nienawiści do innych, a jedynie gotowego bronić przed nimi własnych pozycji i należnego sobie miejsca. Sprawy zaszły już tak daleko, że bycie Polakiem współcześnie, publiczne przyznawanie się do polskości i tego, co tę polskość stanowi, kwitowane jest pobłażliwym uśmieszkiem…
Nie sposób rzecz jasna nie przywołać i innych przyczyn wspomnianego wyżej stanu rzeczy. Podpowiedzi znajdziemy zresztą z łatwością. Przechodzimy zatem do kolejnej podróży skojarzeniowej, zainicjowanej opublikowanym w Wydawnictwie von borowiecky przez panów Mellera i Tomaszewskiego zbiorem tekstów Stefana Karola Frycza. Nie sposób bowiem pominąć zagadnienia, o którym sam Frycz pisze: „Przygniatająco potworny ciężar sprawy żydowskiej, będącej dla nas po prostu zagadnieniem utorowania drogi dla wszelkich dalszych możliwości rozwoju (…). Albo: „Wielka Polska to Polska bez Żydów i będąca panią we własnym domu (…). Lub: „Walka z Żydem o stragan, walka o pełnię życia narodowego wykształci nam typ i wytrwały, i czujny. Improwizacja, pospolite ruszenie może ją tylko zacząć, ale skończyć, i to skończyć pomyślnie, tylko rzetelny i ciągły wysiłek narodu”.
Wbrew pozorom nie ma w tym zbiorze wielu spostrzeżeń na ten temat, ale te, które są, nasuwają nam skojarzenia, których nie sposób zignorować. O ile bowiem w latach 30. rzeczywiście terenem sporu polsko-żydowskiego był głównie handel, a to przede wszystkim z powodu upośledzenia i zapóźnienia ponad wiekowego Polaków w tej dziedzinie, o tyle dziś konflikt przeniósł się na inne pole, nie mniej ważne dla narodu niż handel i też będące obiektem obrotu handlowego. Współcześnie tym polem – zarazem konfliktu jak i upośledzenia Polaków – jest szeroko pojęta kultura. W żadnej innej dziedzinie nie daje się odczuć tak daleko posunięta dyskryminacja polskości. Począwszy od rynku gazet i periodyków, poprzez rynek książki, a na radiu, telewizji i Internecie, który w tej nawale chłamu i tak pozostaje ostatnią ostoją wolności, skończywszy – wszędzie kultura polska jest w odwrocie, a ludzie ją tworzący w upokarzającej pozycji petentów, zabiegających o możliwość dotarcia ze swym „produktem” do konsumentów. W latach 30. Frycz zastanawiał się nad zadziwiającym zjawiskiem zbiegu zjawisk wzajem sobie przeczących – klęska urodzaju, bieda na wsi, wysokie ceny żywności w mieście. Dziś możemy równie „twórczo” rozważać zagadnienie ustawicznego spadku czytelnictwa, klęski polskiej książki, filmu, teatru itd., ale przede wszystkim rugowanie z terenu twórczości kulturalnej problematyki polskiej. Wmawia się bowiem w odbiorców i konsumentów kultury, swoiście „tłumaczy” się im, wyższość kultur mniejszości nad ich własną, która w ten sposób sama staje mniejszościową, ale nie może już korzystać z handicapu przysługującego kulturom mniejszości narodowych, wyznaniowych, ostatnio nawet seksualnych… Klęska ta, będąca jednocześnie przyczyną i skutkiem narodowego upośledzenia kulturowego, źródłami tkwi w szkole, która jedynie z nazwy pozostaje miejscem edukacji narodowej, realizując programy obce naszej kulturze i polskości, bądź sprowadzające ją do hymnu, śpiewu kiboli i discopolowego obertasa na wiejskich zabawach.
O ile zatem w latach 30. problemem dla współczesnych Fryczowi Polaków był Żyd-handlowiec, i dominacja, jak to się wówczas mówiło żywiołu żydowskiego w handlu hurtowym i detalicznym, o tyle dla nas problemem jest dominacja przedstawicieli tej, zgoła odmiennej od polskiej, cywilizacji w dziedzinie kultury wysokiej i masowej zarówno, utrzymywanej i rozwijanej przez polskiego podatnika i konsumenta. Zwracano już zresztą uwagę na tę sprawę przy okazji szczególnie bulwersujących przypadków „kąsania” karmiącej ręki przez niektórych przedstawicieli i współpracowników Żydowskiego Instytutu Historycznego…
Sprawa stała się szczególnie paląca wobec faktu dominacji u nas postaw i tzw. wartości lewicowych i zarazem odwrócenia do góry nogami marksistowskiego porządku opartego w interesującym nas tu zakresie na rozróżnieniu bazy i nadbudowy, czyli właśnie kultury. Zdaniem bowiem współczesnych neomarksistów, to przez kulturę można wpływać na bazę, odpowiednio sterując jej potrzebami i nią samą. Innymi słowy o potędze narodu stanowi już nie tyle ilość wytopionej stali, wydobytego węgla itd., ile właśnie zdolność do tworzenia i „eksportu” kultury, ekspansywność kulturowa, umiejętność zdominowania innych kultur przez własną, narzucenia innym własnego sposobu widzenia świata, człowieka Boga itd., także własnej narracji historycznej i politycznej. Bez wątpienia w tej dziedzinie mamy do czynienia nie tyle z oczywistym zapóźnieniem „żywiołu polskiego”, co wprost z nieznajomością tych zagadnień i – co za tym idzie brakiem świadomości zagrożeń stąd wynikających dla trwania narodu i jego kultury. Mówiąc prościej Polacy nie mają świadomości, że ich dzieci w szkołach i na uniwersytetach, a oni poprzez media głównie są usprawniani w rozumieniach różnych od własnej tradycji, często zresztą błędnych, gorszych, wprost złych i fałszywych, że – o zgrozo – logikę zastępuje im się dialektyką politgramoty. Nie mają świadomości, że podlegają rekulturacji i wynarodowieniu. Zjawisko emigracji, z jakim mamy do czynienia w każdym pokoleniu Polaków od lat prawie 300, to tylko jeden z oczywistszych objawów choroby, o jakiej tu piszemy. Tematy matur z języka polskiego, ograniczanie nauczania historii do graniczącego z bezsensem minimum, a także ciągła manipulacja przy programach nauczania, mająca na celu dalsze rozluźnianie związku młodzieży polskiej z tradycją i jej gwarantem, czyli Kościołem katolickim, to inne objawy tej samej choroby.
Jeśli Frycz zauważał poziom upadku społeczeństwa polskiego i jego kultury w latach 30. XX w., to jak sprawy wyglądają dziś? Zapewne o wiele gorzej, wziąwszy pod uwagę spustoszenie, jakiego dokonał w polskiej kulturze komunizm, oraz dwudziestolecie po jego upadku, które upłynęło zarówno na świętowaniu tzw. zwycięstwa nad nim, jak i budowaniu jego nowego wcielenia w wersji europejskiego, eleganckiego i dobrze ubranego, skorego do konsumpcji i udanych zakupów neomarksizmu, który u nas zyskał sobie miano socjalliberalizmu. W każdym razie lekarstwem na ten stan rzeczy jest to, co i sam Frycz nam zalecał kilkadziesiąt lat temu: „Trzeba więc wskrzesić praktykowanie filozofii katolickiej i wychować prawdziwie katolicką inteligencję”. Albo w innym tekście, gdzie widzimy jeszcze jaśniej wyartykułowane potrzeby nam współczesne. „W dążeniu, by świat był katolicki, obowiązuje nas, każdego z nas oddzielnie – nakaz apostolstwa i ścisłe trzymanie się prawd wiary, ażeby realizację Królestwa Bożego ułatwić i przybliżyć także konieczność wytworzenia silnej i świadomej siebie, niebojącej się ostrych nawet sądów – opinii publicznej, bo ona jedynie umożliwia słabym i chwiejnym duszom ową niezbędną decyzję poddania się normie, za którą nie stoi żadna, zapewniająca jej posłuch fizyczny, siła”.
Kończąc naszą podróż z Karolem Stefanem Fryczem, panami Mellerem i Tomaszewskim, choć chcielibyśmy ją kontynuować kierując myśl ku polskiej wsi, ku gospodarce narodowej, ku kwestiom cywilizacyjnym i politycznym, jeszcze raz pragniemy zaznaczyć, że tematy, które nas do niej pobudziły, to zaledwie niewielka cząstka ogromnego bogactwa inspirującej myśli zawartego w tej liczącej ok. 200 stron książce. Bez wątpienia, każdy, kto po nią sięgnie, pogrąży się w lekturze i rozmyślaniach, podróży tych odbędzie znacznie więcej, prawdopodobnie też znacznie ciekawszych niż nasze.
Rozszerzona matura z języka polskiego AD 2012 dowodzi wprawdzie, który naród potrafił ze swej Zagłady uczynić element nie tylko własnego dziedzictwa kulturowego, ale nadto tę własną historię przekazać innym i uczynić elementem dziedzictwa ogólnoświatowego, a któremu Zagłada odebrała nawet prawo do pamięci o tych, których pochłonęła; ale to prawo jednak nam przysługuje i tę pamięć jesteśmy winni m.in. 32-letniemu K.S. Fryczowi. Przywracają nam ją jego współcześni rówieśnicy – Meller i Tomaszewski. Dzięki nim Frycz powrócił do świata żywych. Dzięki nim, kilkunastu, być może nawet kilkudziesięciu, przyszłorocznych maturzystów będzie wiedziało, kim był i co tworzył swym dziełem, a lepiej powiedzieć: zaczynał tworzyć K.S Frycz – człowiek, który zastanawiał się, co to znaczy być Polakiem, któremu odpowiedź przerwano w pół zdania, w pół słowa, ale który zdołał nam jednak przekazać, że tę drugą połowę sami powinniśmy dopisać…
Arkadiusz Meller, Patryk Tomaszewski, „Ku nowemu barokowi. Myśl polityczna Karola Stefana Frycza (1910-1942). Wybór źródeł”, Wydawnictwo von borowiecki, Warszawa 2012.
Książkę można najtaniej kupić TUTAJ
Najnowsze komentarze