Spośród całego szeregu zabiegów dyskursywnych, z których pomocą można modelować rzeczywistość, od pewnego czasu zwraca moją uwagę pewna strategia skrzętnie doskonalona przez środowiska demoliberalne i coraz częściej przez nie wykorzystywana. „Święte oburzenie”, bo tak roboczo nazwiemy tę strategię polegającą na rozwiniętej presupozycji o uprzednio przygotowanym fundamencie, nie jest jednak niczym nowym i można się wręcz pokusić o tezę, że jest tak stare, jak pierwsze przypadki ścierania się różnych dyskursów. Na czym polega taka strategia dyskursywna? W dużym uproszczeniu: na wyrażeniu zaniepokojenia, oburzenia, a nawet wręcz zbulwersowania czyimiś działaniami, głównie na niwie politycznej (a w każdym razie na tej płaszczyźnie święte oburzenie ma masowy obszar oddziaływania). W parze z oburzeniem idzie presupozycja: „działania które krytykuję są w jawnej sprzeczności z zespołem norm, które wyznaję i które są dobre/pożądane/właściwe, lub usiłuję narzucić środowizku zewnętrznemu wrażenie, że takimi są”. Ze strategii „świętego oburzenia” korzystają niemal wszystkie stronnictwa (np. zwalczające się obozy Prawa i Sprawiedliwości oraz Platformy Obywatelskiej, tutaj mamy przykład świętego oburzenia w wersji „soft”, funkcjonującego wewnątrz demoliberalnego systemu; środowiska chrześcijańskie np. przed „paradami wolności”; syndykaliści i skrajna lewica wobec prywatyzacji). Skupmy się na przykładach związanych z wykorzystaniem go przez forpocztę dyskursu demoliberalnego, ponieważ ten przypadek jest najbardziej przemyślany, a przy okazji cynicznie wręcz neutralny w swoim wydźwięku.
Święte oburzenie w wykonaniu demoliberalnym ma swoje charakterystyczne cechy. Po pierwsze: mocno zawężony jest krąg osób, które posługują się takim zabiegiem. Zazwyczaj jest to „autorytet”, postępowiec, liberał (co oczywiste w tym przypadku), osoba związana ze środowiskami opiniotwórczymi bądź posiadającymi władzę (symboliczną lub wykonawczą), często także osoba starsza lub pozująca na obeznaną z życiem, niechętna „skrajnościom”, jednak zazwyczaj tylko tym z (umownie rzecz biorąc) prawej strony. Do tego osoba lubiąca popadać w retorykę taką jak: „mamy dwudziesty pierwszy wiek..”, „to nie do pomyślenia w demokratycznym społeczeństwie…”, „jesteśmy przecież w Europie…” (jesteśmy co prawda od zarania dziejów państwowości polskiej, jednak dziwnym trafem niektórzy demoliberałowie za datę graniczną obrali sobie moment wejścia Polski do Unii Europejskiej, ale to temat na inna rozprawkę) „takie skrajne poglądy są nie do pomyślenia…” i temu podobne. Po drugie: mocno zawężony jest również krąg osób wobec których stosuje się strategię świętego oburzenia. Osobnik taki musi w jakiś sposób pasować do ustalonego stereotypu ciemnogrodzianina, prostaka, chuligana etc. Zazwyczaj zatem w święte oburzenie wspomniane „autorytety” popadają wskutek efektów działalności środowisk narodowych, kibiców czy nawet zwykłych systemowych polityków, w jakiś sposób ocierających się o prawicę lub stronnictwa narodowe, a przy tym nie przejmujących się polityczną poprawnością (np. poseł Prawa i Sprawiedliwości, Artur Górski, który przez krytykę pederastów stał się na pewien czas wrogiem numer jeden homoseksualnego lobby oraz jego szeregowych zwolenników). Last but not least, zabiegowi takiemu towarzyszy określona i często wcześniej skrzętnie przygotowana aura okoliczności: np. w momencie w którym demoliberalny system ma zdobyć kolejny przyczółek i spotyka się ze sprzeciwem, protestujący stają się celem z góry zaplanowanego świętego oburzenia. Przykłady: protesty przeciwko Traktatowi Lizbońskiemu, protesty przeciwko organizacji tzw. „parad wolności” w różnych miastach Polski, protesty i wystawy antyaborcyjne w chwili, w której nie cichnie sprawa Alicji Tysiąc, itd.
Za świętym oburzeniem w wykonaniu osoby okrzykniętej na potrzeby takich zabiegów autorytetem, idzie rzecz jasna presupozycja – ten drugi to zło wcielone, wsteczniak, esencja ciemnogrodu i zagrożenie dla demokracji. Nie byłoby w tym jednak nic nadzwyczajnego, jednak strategia świętego oburzenia i powoływania się na wartości postępowe, „europejskość” i demokrację jest ściśle powiązana z inną gamą zabiegów dyskursywnych, bez których nie miałaby takiej siły oddziaływania. Chodzi mianowicie o szereg pojęć i fraz, które poprzez mozolne i wieloletnie zabiegi, głównie na łamach prasy, są obecnie wartościami lub zarzutami per se, dla przykładu: demokracja i „europejskość” w obecnie obowiązującym dyskursie są nacechowane zdecydowanie pozytywnie. Demokrata, „Europejczyk” (w rozumieniu: zwolennik Unii Europejskiej) to w tym dyskursie człowiek światły, dobry, godzien naśladowania. Demokracja to z kolei hasło-wytrych, jedyny słuszny i idealny ustrój, model życia społecznego, stojący w dodatku w opozycji do radykalizmu, nacjonalizmu, totalitaryzmów (ale też tylko tych powszechnie potępionych, ale nie wszystkich, vide casus gloryfikacji komunizmu). Z drugiej strony mamy natomiast nacjonalizm, radykalizm, a do tego stale łączone z nimi np. rasizm i antyzemityzm, które w umyśle przeciętnego odbiorcy przesiąkniętych demoliberalnym dyskursem wiadomości symbolizują esencję zła i wsteczniactwa, niegodnego egzystencji w demokratycznym, unijnym „brave new world”. Zatem jeśli reprezentant demokracji, liberalizmu, praw człowieka itd. wyrazi swoje święte oburzenie na jakikolwiek przejaw działalności np. nacjonalistów, następuje sprzężenie efektów różnych wymienionych wyżej zabiegów dyskursywnych, co skutkuje jednoznacznym obrazem: dobra i słuszna demokracja vs. zły i niegodziwy radykalizm.
Mistrzami świętego oburzenia w naszej przestrzeni politycznej są między innymi niekwestionowany autorytet demoliberałów „profesor” Bartoszewski; zawodowi tropiciele faszyzmu, panowie Kornak i Pankowski z redakcji Nigdy Więcej; środowisko niektórych dziennikarzy Gazety Wyborczej, specjalizujących się w tropieniu i mocno subiektywnym opisywaniu wszelkich większych przejawów aktywności polskich i zagranicznych nacjonalistów; osoby ze środowisk przesiąkniętych kulturowym marksizmem, jak np. „urażony literat”, któremu nie w smak była koszulka z napisem „biały dumny człowiek” noszona przez jednego z podhalańskich aktywistów narodowo-radykalnych, etc. Całkiem niedawno, komentując wydarzenia związane z ONRowskim marszem 11 listopada w Warszawie, popis posuniętego do granic absurdu świętego oburzenia dał (na szczęście jeszcze nie autorytet) niejaki Seweryn Blumsztajn na łamach Gazety Wyborczej. Oburzenie Pana Blumsztajna było jednak prawdopodobnie tylko i wyłącznie przejawnem naiwności a w dodatku strzałem w stopę, a nie przemyślanym zabiegiem dyskursywnym, ponieważ Pan Blumsztajn stanął po stronie przestępców: anarchistów i antyfaszystów, podczas gdy strategia przemyślanego i cynicznego świętego oburzenia unika opowiadania się po jakiejkolwiek stronie, pozostawiając to presupozycji, a tym samym będąc o wiele trudniejszą do rozpoznania.
Poza zdemaskowaniem (a taką skromną próbą próbą jest między innymi niniejszy wywód), ze świętym oburzeniem trudno walczyć, ponieważ uderza w najniższe instynkty, które nakazują opowiedzieć się po stronie tych „dobrych” (lub kreujących się na „dobrych” niezależnie od tego, jacy są naprawdę). Szczególnie obecnie, kiedy środowiskom niewygodnym i niepoprawnym politycznie w demoliberalnej rzeczywistości, czyli skrajnej prawicy, „eurosceptykom”, nacjonalistom i pokrewnym im radykałom , przylepiono łatkę „złej” chuliganerii, każdy przypadek zastosowania świętego oburzenia w publikacjach prasowych to broń masowego rażenia, na którą odporny jest tylko znikomy odsetek świadomych, nie ulegających wpływom czytelników.
Najnowsze komentarze