Duch końca wieku XX i początku XXI nie napawa optymizmem. Wszechogarniający nihilizm idący często w parze z wulgarnym hedonizmem wydaje się kompletnie przekreślać nadzieję na realizację testamentu przedwojennego obozu narodowego. W świecie bez wartości jakikolwiek przełom zwiastujący upadek systemu demoliberalnego wydaje się być tak odległy, że prawie nikt w głębi serca nie oczekuje, iż upadnie on w ogóle.
Czy echa myśli Fukuyamy wieszczące światu „Koniec historii” i ostateczne zwycięstwo demokracji liberalnej zatriumfowały? Czy mamy już do czynienia z samorealizującą się przepowiednią, której motorem są wszyscy ci, którzy nie wierzą już to, że karta może się jeszcze odwrócić? W niniejszym artykule postaram się udowodnić, że Cywilizacja Praw Człowieka jest w istocie równie delikatna jak skład chińskiej porcelany.
Zanik masowych ruchów politycznych
Pewnego zimowego wieczoru, przeglądając album z lat trzydziestych, po raz kolejny naszła mnie nieprzyjemna refleksja – wrażenie, że w ówczesnych ludziach było coś nieuchwytnego, coś czego współczesnym społeczeństwom europejskim brakuje i przez co nie są zdolne do wydania z siebie rzeczy wielkich. Nie chodzi tu nawet o radykalizm myśli i czynu, który można odczytać z odważnych i pogodnych twarzy narodowców tamtych lat, ale o samą sferę duchowości narodów.
Na ulicach przedwojennych miast nieustannie trwały fanatyczne zmagania idei. Masom, które napędzały potężny huragan walki, przyświecały cele, które dla przeciętnego Europejczyka XXI wieku wydają się być zupełnie abstrakcyjne i niezgłębione (przeważnie wystarcza mu pełny portfel i demokratyczna uczta). Konstanty Ildefons Gałczyński nie bez przyczyny zatytuował jeden ze swych wierszy „Pieśni o szalonej ulicy”, gdzie tłum nie chodził bezładną sforą, lecz w czwórkach, w oktawach, coraz lepiej
słonecznie. Idee porywały, czyniły trudy dnia codziennego trudami drugoplanowymi. Na pierwszy plan najczęściej wysuwał się „cel” do którego dążono nie żałując poświęceń i krwi. Dla jednych celem był silny Naród i wielka Ojczyzna, dla drugich światowe państwo proletariatu. Niemalże każda idea posiadała swoich fanatyków, a ci pragnęli za wszelką cenę zmieniać świat wedle swoich przykazań. I mieli taką szansę, bo jak napisał jeden z ideologów Narodowego Radykalizmu, Jan Mosdorf, „tylko fanatycy umieją dokonać wielkich rzeczy”. Zmagania wielotysięcznych, czasem wielomilionowych żywiołów ludzkich niszczyły nieudolne systemy, strącając w otchłań zapomnienia nihilistów i zastępując ich ideowcami. Jakże różniły się one od dzisiejszego ogłupionego polskiego społeczeństwa co cztery lata wybierającego łudząco podobną do siebie, beznadziejną bandę 460 kreatur…
W Polsce roku 2007 po ideach pozostały tylko grupki samotnie walczących don Kichotów, książki i albumy ze zdjęciami. Nadszedł czas partii bezprogramowych, które nie posiadają żadnej pozytywnej wizji Polski. Ich jedyna strategia to osiągnięcie jak najwyższego wyniku wyborczego, utrzymanie go i zdeklasowanie przeciwników, w skrócie, jak najszerszy dostęp do koryta. Hasła ideowe, które raz na jakiś czas rozbrzmiewają przy ulicy Wiejskiej posiadają charakter koniunkturalny i pozostają pustymi sloganami. Jednak nawet po nie politycy rzadko sięgają, co zresztą wynika z chłodnej kalkulacji: słupki sondażów rosną szybciej gdy opinię publiczną karmi się socjalnymi upominkami, seksaferami i obietnicami, słowem, populizmem. Wszystkie te czynniki przyczyniły się do niemalże kompletnego zbanalizowania polityki, odzierając ją zupełnie ze sfery „metafizycznej” i sprowadzając do licytacji o to, kto ma lepszy pomysł na zapełnienie miski Kowalskiego soczewicą. W tym kontekście zanik masowych ruchów politycznych przestaje dziwić.
Próżnia na rynku idei
Jedną z najbardziej iluzorycznych „prawd” o systemie demoliberalnym jest wolność słowa i równe traktowanie wszystkich poglądów. Na rynku idei nie panuje wolność, wręcz przeciwnie, cechuje się on wyjątkowym interwencjonizmem wszelkiej maści mediów,
tzw. autorytetów, czy nawet instytucji międzynarodowych – niewidzialna ręka karze nieprawomyślnych, spycha ich poza margines dyskusji, a w niektórych przypadkach jawnie zwalcza, oczywiście w obronie wolności, demokracji i praw człowieka. Kajdany poprawności politycznej są nie tylko ciasne, ale i święte, a wszelka próba ich skruszenia to zamach na samego absoluta postępu, za który to grzech może być tylko jedna kara – wieczyste potępienie…
Mogłoby się zatem wydawać, iż pewne poglądy są bardziej predestynowane do wzięcia góry w sferze metapolitycznej, a inne wręcz skazane na izolację. Oczywiście, w co najmniej kilku kwestiach tak w istocie jest, lecz jeśli przyjrzymy się uważniej to dojdziemy do wniosku, że w Polsce panuje nieomal absolutna próżnia na rynku idei. Według badań mniej niż 20% ludzi biorących udział „w świętach demokracji” posługuje się przy dokonywaniu wyboru kryteriami ideologicznymi. Co więcej, partie i ideologie nie posiadają dziś żadnego zakorzenienia społecznego. Polskie Generalne Studium Wyborcze podało, iż między 2001 a 2005 rokiem zmiana poparcia wyniosła 63% – tylu Polaków oddało swój głos na inną partię niż cztery lata wcześniej. Ów wskaźnik dla Europy Zachodniej w latach 1945-2000 wynosi zaledwie 9%. Miliony Polaków, którzy jednego roku deklarują się jako osoby o poglądach lewicowych w następnym roku przyznają się do poglądów prawicowych i odwrotnie. Tak ogromna chwiejność wyborcza, przypominająca pierwsze lata demokracji południowoamerykańskich jest dowodem na to, że, primo, społeczeństwo nie ma pojęcia o zawiłościach ideowych i głosuje na tych co „dobrze gadają” i więcej obiecują, a nie na wartości (?) jakie za nimi przynajmniej teoretycznie powinny stać, secundo, ujawnia kompletną destabilizację sceny politycznej – partia uznawana dzisiaj za kanapową za parę lat przy sprzyjających warunkach może być jedną z wiodących sił w parlamencie. Czyż ta nieobliczalność, będąca poważną słabością polskiego ładu demoliberalnego, nie powinna być pocieszeniem dla tych, którzy pragną ów ład zniszczyć? Tak, ale potrzeba czegoś więcej.
Zbawienny Wielki Kryzys
Przewodni dogmat systemu demoliberalnego, dogmat praw człowieka, jest ideologią czasów pokoju i dobrobytu. Cóż to obchodzi Kowalskiego, że w Polsce rozwinął się neokolonializm wielkich korporacji i silniejszych gospodarek, że Tradycja jest opluwana, że nikogo nie obchodzi polska racja stanu, skoro jemu wiedzie się lepiej niż kiedykolwiek. Jego partykularny interes jest zaspokojony, więc czemu niby miałby angażować się w coś większego, co nie jest związane z utrzymywaniem status quo jego sytuacji materialnej lub zapewnieniem sobie awansu? Ktoś naiwny mógłby zapytać: a gdzie miejsce na idee, na wyższe cele? Masy na ogół nie odczuwają tak skomplikowanych uczuć. Miłość do ojczyzny bywa udziałem pojedyńczych jednostek, mniejszych grup, lecz tłum w swym ogóle czuje przede wszystkim żądze i chęć odwetu za własny los w przypadku ich niezaspokojenia. Narodom Cywilizacji Praw Człowieka wystarczy odebrać dobrobyt i pokój, by zaczęły nasiąkać niepoprawnie politycznymi hasłami.
Dobrobyt społeczeństwom Europy odbierze zbliżający się wielkimi krokami kryzys ekonomiczny. Waląca się gospodarka Stanów Zjednoczonych, wzrost cen ropy, który wkrótce przekroczy „granicę śmierci” dla tysięcy przedsiębiorstw z niej korzystających, wreszcie działanie wielkiego „odkurzacza” Wschodu, który z ogromną prędkością i determinacją wysysa wszystkie zasoby świata – te fakty, jak i wiele innych nie przytoczonych tu przeze mnie z racji braku miejsca, stwarzają pogodę na Wielki Kryzys, przy której ten z lat ’30 wydaje się być przelotnym zachmurzeniem.
Pokój narodom Europy zabierze masowa imigracja ludów zupełnie obcych, trwająca nieprzerwanie od wielu lat. Swą gwałtownością z racji na globalizację i nowe środki transportu, znacznie przewyższa epokę wydrówki ludów. Konfrontacja jest już praktycznie nieuniknionia, możnaby zaryzykować stwierdzenie, że nawet teraz zatacza ona coraz szersze kręgi chociażby w takiej Francji, Wlk. Brytanii czy Holandii, gdzie od kilku lat najpopularniejszym imieniem nadawanym dzieciom jest Mahomet. Bez pokoju i dobrobytu Cywilizacja Praw Człowieka legnie w gruzach, a zniszczą ją te same masy, które na dzień dzisiejszy widzą w niej prawdę objawioną i najwyższe osiągnięcie ludzkości.
Łatwiej zwrócić ludzi przeciwko czemuś, na przykład przeciwko panującemu systemowi, który zostanie obwiniony przez demagogów za wszelkie nieszczęścia, aniżeli coś zbiorowym wysiłkiem wybudować. Tłum nie jest w stanie wytworzyć pozytywnej wizji porządku. Posiada on niszczycielską siłę, która może zmieść z powierzchni ziemi każdy mechanizm, również ten demoliberalny i wynieść do władzy elitarną grupę głoszącą idee przeciwstawne obalanemu porządkowi. To od nas zależy, czy w wyścigu o miano głównej alternatywy dla dzisiejszej rzeczywistości zwycięży wizja tradycjonalistyczna i narodowa.
Nacjonalistyczny sztorm
Jednym z głównych celów Cywilizacji Praw Człowieka jest zniszczenie suwerennego państwa narodowego. Dowód potwierdzający ów fakt to bezprawne aresztowanie i osądzenie suwerena Jugosławii i podobna próba w przypadku Augusto Pinocheta (suweren Chile przyjechał do Anglii na leczenie, skąd za sprawą ideologii prawo-człowieczych mógł już nigdy nie wrócić. Został wypuszczony ze względu na zły stan zdrowia, ku wielkiemu zawodowi ujadającego i pałającego żądzą krwi lewactwa). Próba zastąpienia suwerenności państwowej suwerennością praw człowieka jest zamachem na Naród, główną siłą rozkładową wewnątrz jego organizmu.
W tym ujęciu najskuteczniejszą siłą reakcyjną w prawicowym obozie antydemokratycznym pozostaje autorytarny nacjonalizm. Jego potencjał został dostrzeżony również przez monarchistów z czasów Wielkiego Kryzysu lat ’30, którzy wstępowali do OWP. Skusiła ich myśl o wielkiej, narodowej, autorytarnej i katolickiej Polsce, która prócz solidnego fundamentu Tradycji, posiadałaby wszelkie żywotne siły potrzebne do ekspansji. Nacjonalizm jest wojną. A jak pisał de Maistre, „wojna jest zwykłym stanem rodzaju ludzkiego”. Tym bardziej, gdy ludzkość nagle odkrywa, że jest w cieniu Wielkiego Kryzysu.
Rewolucja w służbie kontrrewolucji
Nie ulega wątpliwości, że demoliberalnej machiny nie da się przebudować tak, by nas, kontrrewolucjonistów w zupełności satysfakcjonowała. Jeśli czegoś nie da się przebudować, należy to bezwzględnie zniszczyć, a na zgliszczach skonstruować coś nowego. Front reakcyjny musi być zatem gwałtowny i przynieść Ragnarok wszystkim pogańskim bogom demokracji. Lecz istota i sens orki nie leżą w pługu: leżą w nasionach przyszłych plonów. Bierne czekanie na zbawienny kryzys byłoby głupotą, bo technokratów, którzy nakierują rozwścieczone masy na określone cele, muszą poprzedzić ideolodzy. Książki, formacja, artykuły, dyskusje i polemiki stanowią forpocztę naszego przewrotu!
Bartosz Bekier
Najnowsze komentarze